piątek, 6 lipca 2012

#12


Gdybyście trzy miesiące temu zapytali mnie, co będę robić w czasie egzaminów semestralnych, z pewnością bieganie w majt­kach i staniku na pokazie mody w towarzystwie najsłynniejszych supermodelek nie znajdowałoby się wysoko w moim rankingu. Prawdę mówiąc, w ogóle nie byłoby go na mojej liście. A przez „bieganie w majtkach i staniku na pokazie mody" rozumiem wystawanie za kulisami sceny, na którą zaraz mam wyjść, przyodziana wyłącznie w rzeczone majtki i stanik. Tylko że oni tu nie mówili na to majtki i stanik, ale „damski komplet bieliźniany".  I to nie była scena. To był wybieg.  
No właśnie. Za moment miałam publicznie najeść się wsty­du, ubrana w strój tak skąpy, jakiego w życiu nie nosiłam przy innych ludziach. Wliczając w to występy w szkolnej szatni gdzie zawsze, ale to zawsze pilnowałam, żeby mieć coś, co za­krywałoby mnie od pach po uda, choćby to miał być tylko ręcz­nik. Zapomnijcie o wspólnych prysznicach - takich pryszniców, jakie miała nasza szkoła, nie powstydziłoby się żadne więzie­nie -jedno sitko na sześć lasek. Zresztą, na tak zwanym wuefie w Tribeca nie sposób się było spocić, więc i tak nie było sensu brać prysznica.
A w każdym razie ja się nie pociłam, jako że na widok zbli­żającej się piłki czy czegokolwiek innego spokojnie schodziłam jej (czy temu czemuś) z drogi.
Widzicie? Nie ma potu, nie trzeba prysznica. Problem roz­wiązany.
Tyle że teraz karma postanowiła chyba zemścić się na mnie za to obijanie na wuefie. Nie dość, że miałam się upokarzać w bieliźnie na pokazie noworocznym, żeby moje popisy mogła obserwować na żywo widownia składająca się z czterystu fo­tografów, dziennikarzy, operatorów, koneserów, projektantów, stylistów, dyrektorów artystycznych, no i oczywiście zwykłych, pospolitych sław, takich jak Sting czy John Mayer, i najróżniej­szych gwiazdeczek, które zbierały się z tej okazji w Studiu Na­graniowym Stark Enterprises w centrum, to najpierw czekało mnie kilka prób kostiumowych, gdzie miałam paradować półna­go przed bandą wszelkiej maści dźwiękowców i kamerzystów, techników od świateł i wszelkich innych gadżetów. No i oczywiś­cie nie zapominajmy o moich koleżankach po fachu.
Jedna z nich - zdaje się, że miała na imię Kelley - patrzyła na mnie teraz, gdy siedziałyśmy za kulisami w istnym młynie, otoczone tłumem garderobianych, które biegały wokół nas, do­pasowując nam skrzydła, majtki i staniki, żeby wiedzieć, czy za­mówiono ich odpowiednio dużo na pokaz noworoczny.
-  Martwisz się, Nikki? - zapytała Kelley z silnym połu­dniowym akcentem, pochylając się do mnie. - Bo wyglądasz na zmartwioną.
-  Ehm... - Byłam w ciężkim szoku, że się do mnie ode­zwała. Nikt nie powiedział do mnie słowa przez cały dzień, z wyjątkiem jednego stylisty, który ostrzegł mnie, że coś jest nie tak z moim chi. Według niego przydałoby się je wyrównać. - No, może trochę.                                                                              
Uśmiechnęłam się do niej niepewnie. Tak naprawdę bała się, że zaraz haftnę truskawkami w czekoladzie, które właśnie zwinęłam ze stołu z cateringiem. Dlaczego nie zastosowałam się do listy dozwolonych pokarmów wiszącej na mojej lodówce? Czekolady na niej z pewnością nie było.
- Będzie dobrze! - powiedziała Kelley. Miała wielkie, brą­zowe oczy, powiększone jeszcze bardziej za pomocą eyelinera w płynie. - Jeśli światła okażą się za jasne i nie będziesz nic widzieć, po prostu wyczuwaj wybieg stopami. Jeśli twoja stopa trafi w powietrze, to jej nie stawiaj, bo to znaczy, że jesteś już na brzegu. A przecież nie chcesz stąpnąć w pustkę. Wiesz, co wtedy będzie. -Wydała plaskający odgłos.
Jakoś mnie to nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie, jeszcze bar­dziej zachciało mi się wymiotować. Będę tak oślepiona świat­łami w studiu, że zlecę z wybiegu? Nikt mi o tym wcześniej nie wspominał. Już i tak ledwo się trzymałam na piętnastocentymetrowych platformach od Louboutina, które kazali mi włożyć. Mój zadziorny „wybiegowy" krok wcale nie był taki zadziorny, jak powinien.
-  Świetnie, dzięki - powiedziałam, żeby być miła.
-  Rany, Nikki - stwierdziła Kelley, trochę zaskoczona. - To ty mi powiedziałaś o światłach, kiedy zaczynałam. Pamiętasz?
Zamrugałam. Dałam plamę. Jak zwykle.
-  Oczywiście - odparłam. I wybuchnęłam śmiechem, który, miałam nadzieję, brzmiał odpowiednio zadziornie.
Kelley nie nabrała się na to. Bo i dlaczego miałaby to zrobić?
-  Więc to prawda, co mówią? Naprawdę się uderzyłaś w głowę i wszystko zapomniałaś? - Popatrzyła na mnie ze współczuciem.
-  Jakie to uczucie? - chciała wiedzieć inna dziewczyna, ta dla odmiany o jasnej karnacji. Wciąż czekałyśmy, aż ktoś przyj­dzie i powie nam, że reżyser jest gotowy. Byłam zaskoczona, że Kelley i ta druga dziewczyna w ogóle się do mnie odezwały. Siedziałyśmy już w studiu parę godzin, na tej niby-próbie - chociaż tak naprawdę ciągle tylko czekałyś­my - ale żadna z nich nie powiedziała do mnie słowa, chociaż domyślałam się, że jako koleżanki po fachu, niektóre z nich mu­siały znać Nikki, a nawet się z nią przyjaźnić. Ale te dziewczyny były albo zbyt nieśmiałe - wątpliwe, bio­rąc pod uwagę ich towarzyskie osobowości - żeby się przywitać, albo Nikki jakoś je wkurzyła. Co, znając Nikki, było najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem.
-  O jakie uczucie chodzi? - zapytałam, zaczynając pani­kować. Nie dlatego, że się do mnie odezwała, ale dlatego, że wiedziała. Skąd ta prześliczna dziewczyna, siedząca spokojnie w wodnym staniku i stringach, mogła wiedzieć o mojej ope­racji?
A może nie wiedziała. Może była podstawiona przez Starka, żeby mnie sprawdzić? Sprawdzić, czy zacznę gadać. No właśnie. Do tego stopnia dopadła mnie paranoja. Nie­samowite, co się dzieje z człowiekiem, kiedy myśli, że cały czas jest szpiegowany. Jakie sztuczki zaczyna robić mózg...
-  Diamentowy biustonosz - powiedziała blondynka. - Masz na sobie dziesięć milionów dolców, Nik. Jakie to uczucie?
Spojrzałam w dół. No tak. Kompletnie mi odwalało, to było oczywiste.
-  Ach - rzuciłam. - Jest taki niewygodny! Diamenty, jako najtwardsza substancja na ziemi, nie są najlepszym materiałem na biustonosz. Chociaż technicznie rzecz biorąc, najtwardsze są zagregowane nanopręty diamentowe. Ale wiesz, co mam na myśli. Cudownie. Gadałam jak jakaś nawiedzona kujonica. I zupeł­nie nie jak Nikki Howard...
Blondynka - którą stylista nazywał, zdaj e się, Veronicą - tyl­ko wybałuszyła oczy. Na szczęście Kelley zdawała się szczerze ubawiona moją odpowiedzią, podobnie jak dwie modelki obok niej. Zachichotała.      -  Nanapruty diamentowe - powtórzyła. - Coś ty robiła, od kiedy cię widziałam ostatni raz? Chodziłaś na fizykę do wieczo­rówki?
-  Cóż - odparłam - nie tyle do wieczorówki, co do ogól­niaka...                                                  
W tej chwili zadzwoniła moja niestarkowska komórka. Do­stałam esemesa od Fridy.
„Sorki - pisała Frida. - Pliss nie bądź zła! Kocham cię! Szkoda, że mnie nie widzisz, w kółko tylko płaczę! Błagam oddzwoń"
Serio. Oddałabym wszystko, żeby największy kryzys w mo­im życiu polegał na tym, że starsza siostra nie chce mnie zaprosić na imprezę na swoim poddaszu. No bo dopiero by było, gdyby ' moja mama zobaczyła mnie teraz, w diamentowym biustonoszu i za dziesięć milionów i w czarnych majtkach obszytych koronką. I Och! A wspominałam już o anielskich skrzydłach?    Aha! 1 nie zamierzałam oddzwaniać. Przeżywałam w tej  chwili własny dramat. Nie miałam ochoty dać się wciągnąć w problemy młodszej siostry. Mogły poczekać, aż moje się skończą. Na co się jednak nie zapowiadało, sądząc po tempie, w jakim przebiegała próba.
-  Świetny telefon - powiedziała z podziwem Kelley. – Jak się nazywa ten dzwonek?
Spojrzałam na nią zaskoczona.
-  Można go za darmo ściągnąć z Internetu - odparłam, wie­dząc, jaką lamerką muszę się wydawać dwudziesto paroletnim modelkom. Niech no się tylko dowiedzą że mój dzwonek nazy­wa się Bitewny Zew Smoka i pochodzi z sieciowego erpega pod tytułem Journeyauest.
Tylko że... im to nie przeszkadzało. Kelley aż się zachłysnę­ła z zachwytu i wcisnęła mi swój telefon marki Stark. .   - Oooj, też chcę - powiedziała.-Ściągniesz mi?
- Mnie też! - zaczęły piszczeć pozostałe modelki. Wszyst­kie z wyjątkiem Veroniki, która patrzyła na koleżanki, jakby im rozum odjęło. Miejcie trochę godności, mówiło jej spojrzenie.
-  Moje panie! - Alessandro, reżyser pokazu, zaczął klaskać, by ściągnąć naszą uwagę. - Już czas! Dokładnie tak samo, jak ćwiczyliśmy ostatnio, dobrze?
Tyle że, oczywiście, kiedy ćwiczyłyśmy ostatnio, byłyśmy w normalnych ciuchach, bo bielizna jeszcze nie dojechała. Nie wspominając o skrzydłach. No i ciężko było go usłyszeć, bo na wybiegu ryknął pulsu­jący beat.
-  A! Muzycy też już są - powiedział Alessandro niepo­trzebnie. - Więc sprawdźmy, czy uda nam się chodzić w rytmie muzyki.
Wszystkie dziewczyny, które zgromadziły się wokół mnie, żebym ściągnęła im na komórki najbardziej obciachowy dzwo­nek świata, pobiegły zająć swoje miejsca. A Shauna, asystentka mojej agentki, Rebecki, podeszła do mnie i szepnęła:
-  W porządku, Nikki? Tylko nie świruj, ale w ostatniej chwili wprowadzili zmianę. Kiedy wyjdziesz w diamentowym staniku, Gabriel Luna zagra swoją nową piosenkę, Nikki. Powie­działam, nie świruj.
-  Co? - Nie słyszałam jej dobrze z powodu łomotu na scenie.
Ale byłam raczej pewna, że powiedziała, iż najnowsza i naj­bardziej topowa gwiazda studia nagraniowego Starka, która aku­rat przypadkiem napisała piosenkę o mnie, będzie ją śpiewać, kiedy j a wyjdę na wybieg wystrój ona w skrzydła, majtki i stanik. Diamentowy.
Piosenkę o mnie.
Naprawdę nie to chciałam usłyszeć w tej chwili. Już od wie­lu tygodni udawało mi się skuteczne unikać Gabriela Luny. Nie chodziło o to, że go nie lubiłam. Wręcz przeciwnie. Ale, tak jak w przypadku Brandona, nie w ten sposób. W ten sposób lubiłam kogoś innego. Więc naprawdę nie miałam ochoty spotykać się z jakimś in­nym facetem - szczególnie takim, który pisał o mnie miłosne piosenki. Kiedy moje serce należało do innego. Który, jak się okazało, niewykluczone, że był super złoczyńcą. Ale przecież nie ma idealnych związków.
- Rebecca zabroniła cię uprzedzić o Gabrielu - powiedziała Shauna z przepraszającym uśmiechem. - Żebyś się nie dener­wowała.
Gapiłam się na nią bez słowa. Nie byłam zdenerwowana. Właściwie nie.                                             Absolutnie nie byłam zdenerwowana. To, co przeżywałam, to było raczej załamanie nerwowe.
 - Staraj się o tym nie myśleć - powiedziała Shauna, obra­cając mnie przodem do wysokich, niemożliwie chudych dziew­czyn, stojących w rządku i przygotowywanych do występu, - Oddychaj głęboko. Skup się na swoim oddechu!
Na oddechu? O czym ona mówiła? Gabriel Luna, w którym '' kochała się Frida i wszystkie jej koleżanki, miał śpiewać piosen­kę o mnie, kiedy będę mu paradować przed nosem w bieliźnie. A ja miałam się skupiać na oddechu? Wpadłam w hiperwentylację, więc powinnam raczej przestać oddychać tak głęboko.
Jakby nie dość mi było kłopotów z Christopherem, Stevenem, zaginioną mamą Nikki i w ogóle. A teraz jeszcze to?  
 -Oczywiście, większość dziewczyn, na czele z moją siostrą, dałaby się zabić, żeby tylko usłyszeć te wszystkie „kocham cię", z ust takiego faceta jak Gabriel.                                        
„Kocham cię" zawsze brzmi świetnie, kiedy wypowiada je odpowiedni facet... No i oczywiście, kiedy nie jest tylko wer­sem popowego kawałka, który ma wywindować piosenkarza na szczyty list przebojów. Nie chodziło nawet o to, że „kocham cię" Gabriela nic nie znaczyło. On mnie ledwie znał. Spotkaliśmy się raptem kilka razy, głównie przypadkiem. Nie byliśmy nawet na randce. Nigdy się nie całowaliśmy. No, w każdym razie nie dość długo, żeby to miało coś znaczyć. On mnie nie kochał. Nie mógł mnie kochać. A nawet jeśli, to nie miało znaczenia z powodu Christophera.
Dziewczyny przede mną ruszały, jedna po drugiej, jak pełne gracji motyle. Płynnym krokiem wychodziły zza kulis na wybieg, w te oślepiające światła, które technicy wciąż poprawiali na belkowaniu ogromnego, mrocznego studia, mieszczącego kil­kaset miejsc siedzących. Te miejsca były teraz puste, ale w dniu pokazu...
Okej, staraj się teraz o tym nie myśleć, powiedziałam sobie. Usiłowałam opanować oddech i nie przejmować się tym, co się stanie, kiedy tam wyjdę...
I nagle dziewczyna przede mną- nie od razu zorientowałam się, że to Veronica, bo przedtem wielkie skrzydła osłaniały jej twarz - odwróciła się i powiedziała:
-  Wiesz, Nikki. Ty to masz tupet. Spojrzałam na nią, nic nie rozumiejąc.
-  Przepraszam, co powiedziałaś?
-  I owszem, powinnaś przeprosić - ciągnęła. - Za to, co zrobi­łaś. Nie do wiary, że masz czelność w ogóle spojrzeć mi w oczy.
Co ja jej zrobiłam? Przez cały dzień uczyłam się na pamięć ustawień i jadłam truskawki w czekoladzie, przez co teraz chcia­ło mi się wymiotować. Ledwie się odezwałam słowem do kogo­kolwiek... Zaraz. Widocznie chodziło o coś, co zrobiła jej Nikki.
-  Przepraszam - powiedziałam. Tym razem to miały być prawdziwe przeprosiny, a nie zamiennik za „słucham". - Na­prawdę nie pamiętam, o czym mówisz...
-  Ta, jasne - prychnęła Veronica. Muzyka była tak głośna, że ledwie cokolwiek słyszałam. Ale wyraźnie widziałam nienawiść w jej oczach.
-  Może inne dziewczyny jedzą ci z ręki i złapały się na two­je dziwne dzwonki i te gadki, jaka to niby jesteś zdenerwowana - powiedziała. - Ale ja znam prawdę. Wiem, że ta cała amnezja to ścierna. I wiem, że ciągle jesteś w kontakcie z Justinem.
Zamrugałam.
-  Co? Z jakim Justinem? - Lepiej, żeby nie miała na myśli Justina Baya, byłego Lulu... a przypadkiem też byłego Nikki. A może nie przypadkiem, bo okazało się, że Nikki spotykała się z nim za plecami Lulu. A teraz widocznie także za plecami Veroniki.  Veronica spopielała mnie wzrokiem. -  Nie udawaj idiotki. Wiem, że ciągle piszesz do niego e-maile - wypaliła jadowicie. -I ostrzegam cię. Lepiej się pilnuj. Zaraz.. .co? To było zupełnie bez sensu.
-  Nie pisuję do żadnego Justina - upierałam się. Nie wierzy­łam, że to się w ogóle dzieje. Chociaż ostatnio wyjątkowo często mi się to zdarzało. Wolałabym, żebyśmy miały na sobie trochę więcej ubrań, ale wiedziałam przynajmniej, że jeśli będzie chciała mnie, na przykład, dźgnąć nożem, diamentowy stanik zatrzyma prak­tycznie każde ostrze. I zapewne większość kul.-- Naprawdę...
- Wiem, że to ty - warknęła Veronica. Muzyka dudniła, a dziewczyna przed Veronicą właśnie ruszyła na wybieg. - Trzy­maj się od niego daleka. Słyszysz?
-Ja nigdy...
Ale to nie miało znaczenia. Jej już nie było - wyszła na wy­bieg, bujając biodrami i ciągnąc za sobą końce skrzydeł po wy­polerowanej jak lustro metalicznej podłodze. Cudownie. Miałam jeszcze jednego wroga. Co było nie tak z Nikki? Co ona sobie wyobrażała, żeby tak się czepiać cudzych chłopaków, chociaż mogła mieć każ- i tego faceta, na jakiego by kiwnęła? Z wyjątkiem Christophera Maloneya. Czy faceci bez pary nie byli dla niej wystarczającym '1 wyzwaniem? Musiała polować na tych zajętych?  
Cóż, pewnie trudno być jedną z najpiękniejszych kobiet ' świata. Kiedy prawie każdy spotkany facet potyka się o własne  nogi, byle tylko z tobą pogadać, to chyba normalne, że ciągnie cię wtedy do tych, którzy tego nie robią. Ale dlaczego ta wariatka uważała, że Nikki ciągle pisze do niego e-maile? - Nikki - syknęła do mnie Shauna. - Już!
Zorientowałam się, że muzyka się zmieniła. Nie był to już ten łomoczący techno pop, przy którym wszystkie pozostałe dziewczyny wychodziły na wybieg. Zastąpiła go łagodniejsza, bardziej wpadająca w ucho melodia. Po sekundzie usłyszałam głęboki męski głos, śpiewający z brytyjskim akcentem:
- Nikki, ouuo, Nikki... chodzi o to, że... mimo wszystko wciąż... myślę, że... cię kocham.
Gdybym już przedtem nie miała problemów z oddychaniem, to z pewnością, zaczęłabym je mieć teraz. Genialnie. Gabriel Luna, facet, którego spotkałam może ze cztery czy pięć razy w życiu, mnie kocha? Jasne. Już w to wierzę.
To była tylko piosenka. Piosenka, którą, kiedy tylko pójdzie na żywo w eter podczas noworocznego pokazu, wszyscy będą nucić zamiast dżungla Stark Quarka. A przynajmniej na to liczył Gabriel Luna i wytwórnia płytowa Starka. - Nikki - powtórzyła Shauna. - Idź. Poszłam. Otumaniona wyszłam na wybieg. Próbowałam pa­miętać o seksownym wybiegowym kroku, ale to nie było łatwe, kiedy w głowie dzwoniło mi tylko: „Gabriel Luna mnie kocha? Naprawdę?" Nie. Nie mógł. Za każdym razem kiedy go spotyka­łam, robiłam coś durnego - prowadzałam się z Brandonem Starkiem albo leżałam w szpitalu, dochodząc do siebie po przeszcze­pie mózgu. Nie kochał mnie. To był tylko chwyt marketingowy. Przecież dlatego siedział tutaj, a nie w swojej rodzinnej Anglii, prawda? Żeby pchnąć naprzód swoją karierę? Ale kiedy wyszłam na środek wybiegu i zobaczyłam go z gitarą, w wyblakłej, niebieskiej koszuli, zamszowej kurtce i dżinsach, zrozumiałam, dlaczego Frida i jej koleżanki dostawa­ły na jego widok małpiego rozumu. Wyglądał naprawdę fajnie. I patrzył prosto na mnie. Nie uśmiechał się, nie marszczył brwi, tylko patrzył uważnie, śpiewając:
- To nie przez twój krok, dziewczyno... nie przez twój uśmiech ani twój wygląd... cała ruszasz mnie, dziewczyno... po prostu ruszasz mnie... dlatego mówię... Nikki, ouuo... Nikki... chodzi o to, że... mimo wszystko wciąż... myślę, że... kocham cię.
A ja pomyślałam sobie to samo, co za każdym razem, kiedy go widziałam. Boże. Frida ma rację. On naprawdę ma to coś. Jednocześnie  dobrze wiedziałam,  że  „to  coś"  nie jest w moim typie. Jeśli cokolwiek z tego rozumiecie. Próbowałam patrzeć, gdzie stawiam nogi - czyli na wybieg - ale prawda była taka, że ledwie widziałam własne stopy. Ośle­piały mnie reflektory, a do tego jeszcze odblaski od diamentów w moim biustonoszu. Abyło sporo tych odblasków, mówię wam. Gdziekolwiek spojrzałam, przed oczami pląsały mi diamentowe tęcze. Kiedy patrzyłam w stronę świateł, nie widziałam nic prócz tych tęcz. Przypomniałam sobie, co mówiła mi Kelley o wyczu­waniu stopami końca wybiegu, żeby bardzo seksownie nie zejść z niego w czarną dziurę. Ale trudno było wyczuć koniec, nie posuwając się przy tym kroczek za kroczkiem, jak na wycieczce do Disney Worldu, kie­dy kazali mi chodzić po desce na statku Piratów z Karaibów. Alessandro chyba się zorientował, że mam kłopoty, i krzyk­nął gdzieś z pustych czeluści studia:
-  Właśnie tak, Nikki! Świetnie ci idzie! A teraz... zwrot! Zawróciłam na komendę,  ufając,  że  nie robiłby  mnie
w konia. I nie robił. Nagle znalazłam się tyłem do reflektorów i odzyskałam wzrok. I na drugim końcu wybiegu zobaczyłam Gabriela. Teraz trochę się do mnie uśmiechał. Gra świateł spra­wiła, że jego ciemne włosy przez chwilę wyglądały jak złote, a niebieskie oczy przez sekundę wyglądały jak oczy zupełnie kogoś innego.                                
-  Chodzi o to, że... mimo wszystko wciąż... myślę, że... kocham cię.
Boże! Wszystko bym dała, żeby usłyszeć te słowa z ust Christophera. O mnie. Nie takiej jaką byłam, ale jaka jestem teraz.
No dobra, może ta piosenka faktycznie była reklamowym chwytem.                  
Ale widziałam, że gdyby te słowa pochodziły od Christop­hera, uwierzyłabym w nie. Uwierzyłabym w jednej sekundzie. Dlaczego to Gabriel, a nie Christopher, mówił, że mnie ko­cha?     Nagle, kiedy Gabriel zaczynał trzeci refren z rzędu, moja stopa stanęła na czymś, co nie było wybiegiem ani powietrzem. Nie widziałam, co to jest, ale było miękkie... i śliskie. I sprawiło, że stopa wyjechała spode mnie jak pociągnięta za sznurek. Ale tak naprawdę nie byłam aniołkiem i mimo skrzydeł nie umiałam fruwać, więc nie uniosłam się lekko w powietrze.   Gruchnęłam na podłogę. I to jak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz