Terapia przydałaby mi się z pewnością z powodu miny, którą widziałam na twarzy mojej mamy za każdym razem, kiedy wchodziłam do domu.
Tak jak w tej chwili, gdy po wejściu do mieszkania powiedziałam:
— Cześć, mamo! To ja.
Chodzi mi o ten błysk - dosłownie mgnienie - radości, po którym natychmiast przychodziło rozczarowanie i rezygnacja. Spodziewała się starej Em, a dostawała Nikki... A przynajmniej jej ciało. Więc przez ułamek sekundy była rozczarowana. Błyskawicznie zastępowała to zwykłą miną, mówiącą: „Och, oczywiście, że to ty".
Tyle że tak było zawsze. Za każdym razem, kiedy mnie widziała. Zawsze dostrzegałam to rozczarowanie. Bo prawda była taka, że nie byłam jej córką. Już nie.
Może w środku. Ale nie na zewnątrz.
A ona nie zaakceptowała nowej mnie. Nie do końca.
I w głębi duszy wiedziałam, że nigdy nie zaakceptuje.
I chyba nie mogłam jej mieć tego za złe.
- Em, kochanie - powiedziała. Tamten błysk minął i rozpoznała mnie, obcą osobę w swoim mieszkaniu, wysoką blondynkę z pudlem miniaturką w przeciwdeszczowym płaszczu. Podejrzewałam, że uznałaby mnie w ciele Nikki, gdybym się pozbyła pudla, przestała myć włosy, przytyła ze dwadzieścia kilo i znów zaczęła nosić wyłącznie dresy jak stara ja. Ludzie są dziwni.
- Nie wierzę, że chciało ci się iść taki kawał przy tej pogodzie! Miałaś dzisiaj być na Arubie, czy gdzieś tam.
- Na St. John - odparłam, schylając się, żeby ją pocałować. Przed wypadkiem byłam niższa od mamy. Teraz byłam wyższa nawet od taty. Nawet w mojej starkowskiej podróbce Uggsów.
- Przylecieliśmy dzisiaj rano. Przyszłam, jak tylko udało mi się wyrwać. - Nie miałam zamiaru mówić jej o zaginionym bracie, który czekał na mnie w holu. Nie wiem dlaczego. Miała wystarczająco dużo problemów i nie chciałam obarczać jej moimi. Zrzuciłam z siebie ciepłe rzeczy, w których natychmiast zaczęłam się pocić w przegrzanym mieszkaniu. - Co ja słyszałam o obozie dla czirliderek?
Mama przewróciła oczami i powiedziała:
- Nawet nie pytaj. - W tej samej chwili Frida, która widocznie usłyszała mój głos, wypadła ze swojego pokoju.
- Przyszłaś! - Oczy miała szeroko otwarte z podniecenia.
- Jesteś superowa! Przyprowadziłaś Lulu?
W jej rankingu wszystkich superowych zjawisk Lulu Collins była ledwie odrobinę niżej od Nikki Howard. To, że obie były teraz na stałe obecne w jej życiu, wprowadzało ją w stan nastoletniej nirwany, z której, obawiałam się, ocknie się dopiero w okolicy studiów.
- Eee... Lulu jest zajęta - powiedziałam. Uznałam, że nie muszę tego precyzować. Po co opowiadać, że gapi się w sufit i planuje ślub ze starszym bratem Nikki Howard. - A tata jest?
- Tata wrócił do New Haven - odparła Frida. - Nie mógł znieść tych kłótni.
- Nie było żadnych kłótni - poprawiła ją mama. - Słowo „kłótnia" sugeruje, że sprawa podlega dyskusji, a nie podlega.
Frida spojrzała na mnie, błagając wzrokiem o pomoc.
- Już rozumiesz? - powiedziała. Mama spiorunowała mnie wzrokiem.
- Nie mogę uwierzyć - dodała, wracając na kanapę i do niedzielnego „Timesa", którego strony leżały porozrzucane wokół niej, tradycyjnie jak w każdy weekend - że wiedziałaś o tym przez cały czas. I nic mi nie powiedziałaś!
- Cóż - bąknęłam niepewnie. Gdyby wiedziała o wszystkich rzeczach, o których jej nie mówiłam. - Tak właściwie to nie rozumiem, co w tym złego. W końcu to też sport.
Mama nawet nie oderwała oczu od Przeglądu Tygodnia.
- Wymień chociaż jeden sport, który się uprawia w miniów-ce - rzuciła.
0 mało się nie roześmiałam, bo próbowałam tego samego argumentu na Fridzie, kiedy usłyszałam, że będzie startować do drużyny.
- Hm... Łyżwiarki figurowe noszą jeszcze krótsze spódniczki, a przecież to dyscyplina olimpijska. Tak samo jak gimnastyka. A czirliding to w zasadzie też gimnastyka.
Mama tylko zaszeleściła gazetą. Z głośników sączyła się cicha muzyka poważna. Całe mieszkanie było takie przytulne i ciepłe, że o mało nie zebrało mi się na płacz. Wiedziałam, że gdzieś w kuchni leżą bajgle, które tata kupił dziś rano w delikatesach. Z ziołowym serkiem topionym. A ja nie mogłam już jadać bułek, bo Nikki miała po nich straszną zgagę. Jak po wszystkich mącznych rzeczach.
Ale pozory, oczywiście, bywają mylące. Choć mieszkanie wyglądało przytulnie, podejrzewałam, że każdy kąt jest tak samo naszpikowany elektroniką jak moje poddasze. Nie wiedziałam, gdzie są pluskwy, ale byłam pewna, że wystarczyłoby trochę poszukać, żeby znaleźć z dziesięć sztuk. Wiedziałam, że Stark słucha. Niby dlaczego doktor Holcombe podczas ostatniej wizyty kontrolnej spytał, czy moim zdaniem przedstawienie Lulu rodzinie było dobrym pomysłem? Przecież mógł o tym wiedzieć tylko w jednym przypadku. Jeśli Stark podsłuchiwał, kiedy Lulu i ja wpadłyśmy do moich rodziców z pizzą.
I niby dlaczego Instytut Neurologii i Neurochirurgii Starka dał nam wszystkim nowiutkie, firmowe telefony, żebyśmy do siebie dzwonili? Aparaty trzeszczały o wiele bardziej niż jakakolwiek komórka, którą miałam. Czy to nie był dowód, że są na podsłuchu?
Po tym wszystkim trochę trudno mi było uwierzyć, że Stark nas nie szpieguje. Zwłaszcza od kiedy kupiłam sobie wykrywacz pluskiew, który wył jak głupi za każdym razem, gdy wchodziłam na poddasze. Dlatego zachęcałam rodzinę do używania nie starkowskich i nietrzeszczących komórek, które sama im kupiłam. I dlatego skracałam do minimum wizyty w starym domu.
- Chodzi o to - powiedziała Frida do mamy - że muszę jechać z drużyną na zimowy obóz. Mamy już przećwiczone wszystkie układy, a ja jestem jedną z najważniejszych osób. Jestem bazą i beze mnie praktycznie wszystkie nasze piramidy, numery kaskaderskie i wszystkie skoki normalnie się walą. Co więcej, jeśli będę niedotrenowana, to ktoś, łącznie ze mną, może sobie zrobić krzywdę. I nie mówię, że nasza trenerka nie jest świetna, bo jest. Ale na tym tygodniowym obozie uczymy się technik unikania urazów, nowych numerów i układów, które zwalą konkurencję z nóg. Poza tym czirliding to naprawdę świetne zajęcia pozalekcyjne. I wygląda świetnie w podaniu do college'u. No bo chyba nie chcesz, żebym wyszła na kompletną niedojdę, jak Em, która w ogóle nie ma zajęć pozalekcyjnych?
- No, no - powiedziałam, broniąc siebie.
- Sorki - rzuciła Frida, posyłając mi przepraszające spojrzenie. - Ale to prawda. Przed operacją nie robiłaś niczego po szkole. Ślęczałaś tylko z Christopherem przy kompie. Teraz przynajmniej jeździsz na tropikalne wyspy na sesje zdjęciowe kostiumów kąpielowych.
- Nie podoba mi się - powiedziała mama, nareszcie opuszczając gazetę - ton, jaki przybrała ta rozmowa. Nie chcę, żeby zajęciami pozalekcyjnymi moich córek były sesje zdjęciowe i służenie za bazę ludzkich piramid.
- Mamo - przekonywała Frida, siadając na kanapie obok niej. - W tym jest o wiele więcej, niż ci się zdaje. Uczę się działania zespołowego, fizyki w praktyce i zawieram nowe znajomości. A przy tym poprawiam kondycję fizyczną...
Rozchmurzyłam się trochę. Prawda była taka, że od popołudnia czułam się przygnębiona tym, że pod drzwiami czekał na mnie Steven Howard, a nie Christopher. I wiadomościami
o mamie Nikki. To, plus informacja, że będę aniołkiem Starka, naprawdę nie poprawiło mi humoru po nurkowaniu w oceanie.
Teraz zauważyłam, jak Frida wydoroślała przez ostatnie dwa miesiące. To zadziałało jak magia. Nie przypominała już jęczącego, egoistycznego dzieciaka, głupio upierającego się przy swoim. Zmieniła się.
- Dlatego to takie ważne, żebyś puściła mnie na ten obóz -ciągnęła. - Przysięgam, że nie pożałujesz. Nie zrobię niczego głupiego. A najlepsze jest to, że obóz jest w Miami, naprawdę niedaleko od Boca Raton i domu babci. Przecież i tak mieliśmy tam jechać na ferie. Więc będę mogła nocować z wami u babci, i tylko na dzień jeździć na obóz. Nie muszę mieszkać w hotelu z resztą drużyny.
Widzicie? Frida nauczyła się iść na kompromis i patrzeć na sprawy z cudzego punktu widzenia. Wcześniej robiła to bardzo rzadko, jeśli w ogóle. Nie mogłam w to uwierzyć, ale moja mała siostrzyczka naprawdę dorosła. Była już właściwie dojrzałą młodą kobietą! Nieważne, że miała spodnie z napisem „brzoskwinka" na tyłku.
- To brzmi rozsądnie - powiedziałam. - Możemy polecieć wszyscy razem i zanocować u babci, a potem Frida pojedzie na obóz z koleżankami, a ty, mamo, tata i ja zostaniemy u babci. Fajnie będzie, co?
Zanim dokończyłam, zauważyłam, że mama i Frida gapią się na mnie z dziwnymi minami. Nie wiedziałam dlaczego. No bo przecież zawsze jeździliśmy do babci na ferie. Mama jest żydówką, a tata katolikiem, więc w naszej rodzinie zawsze obchodziło się i Boże Narodzenie (świecką wersję z Mikołajem)
i Chanukę. Babcia nie miała nic przeciwko temu, a miło było spędzać święta na plaży i złapać trochę słońca, kiedy się już przecierpiało pół nowojorskiej zimy.
Czy w tym roku miało być inaczej? Bo najwyraźniej to sugerowały spojrzenia mamy i Fridy.
— Em, kotku— powiedziała mama po pełnej napięcia chwili ciszy. - Nie pomyślałaś... Wiem, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale zakładałam... No... przecież wiesz, że nie możesz na święta jechać do babci. Ani na te, ani na żadne inne. Stark na to nie pozwoli. Wiesz, że nie powinnaś się z nami pokazywać. Jak by to wytłumaczyli, gdyby paparazzi zrobili nam razem zdjęcie na plaży? Zamrugałam. „•
A... No tak. Stark. Mój pracodawca. Kontrakt. Ludzie, którzy założyli mi podsłuch i chodzą za mną... Być może... Prawdopodobnie... Na pewno.
- A poza tym - ciągnęła. - Wiesz, że powiedzieliśmy babci... i właściwie całej rodzinie... że... umarłaś. Jak wyjaśnimy jej i przyjaciołom, że Nikki Howard spędza z nami ferie? Bo oczywiście przy niej nie mogłabyś być Em...
Oczywiście. Nekrolog, pogrzeb, reportaż w CNN o mojej krwawej śmierci pod plazmowym ekranem... Wszyscy w szkole też to widzieli.
- No tak - powiedziałam. Moje kości znów przeniknął ten dziwny mróz, tak samo jak przed Centrum Handlowym Starka, gdzie doszło do wypadku, który doprowadził do tego wszystkiego. Tyle że tym razem nie stałam na dworze, przed witrynami pełnymi plakatów Nikki Howard, uśmiechającej się do mnie obojętnie. Więc nie było żadnego racjonalnego wytłumaczenia tego nagłego uczucia chłodu. - Babcia myśli, że nie żyję.
Jak mogłam głupio myśleć, że pojadę do niej na ferie z resztą rodziny? I jeszcze jak ostatnia idiotka przyniosłam całą torbę prezentów dla nich wszystkich, żeby zabrać ją ze sobą na Florydę i położyć pod choinką babci.
Wszyscy myśleli, że nie żyję.
Byłam teraz Nikki Howard.
Em Watts nie żyła.
— No trudno — powiedziałam z beztroskim śmiechem. A przynajmniej miałam nadzieję, że brzmiał beztrosko. Prawdę mówiąc, brzmiał chyba dość nieprzekonująco. Nagle musiałam mrugać, żeby powstrzymać łzy. Skąd one się wzięły? Miałam nadzieję, że mama i Frida ich nie widzą. - Ależ głupol ze mnie. Kompletnie zapomniałam o Starku. I o kontrakcie. I o wszystkim. Jezu. Jestem kompletnie głupia.
- Skarbie. - Mama odłożyła gazetę i wstała z kanapy, żeby mnie objąć, ale ja zrobiłam krok w tył, odsuwając się od niej. - Dobrze się czujesz? Pewnie powinnam była z tobą o tym porozmawiać, ale zakładałam, że i tak będziesz pracować, więc...
- Wszystko dobrze - odparłam, wciąż się od niej odsuwając. Nie chciałam, by zobaczyła, że płaczę. Że czuję się fatalnie. Bałam się też, że kiedy mnie dotknie, to się rozpadnę. - Prawdę mówiąc, tak jest nawet lepiej, bo Lulu urządza wielką imprezę, i nie bardzo wiedziałam, jak jej powiedzieć, że wyjeżdżam. Teraz nie będę musiała. Uff!
Mama nie dała się przekonać, że wszystko jest okej.
- Wiesz co? - powiedziała. - To głupie. W tym roku po prostu zostaniemy tutaj na święta. Zadzwonię do babci. Na pewno coś wymyślimy...
Frida chyba nie usłyszała ani słowa z tego, co właśnie powiedziała mama. Była zbyt przejęta czymś innym.
- Lulu urządza imprezę? - zapytała. - Świąteczne przyjęcie? Jestem zaproszona?
Tia. Zapomnijcie o wszystkim, co mówiłam o dojrzałości Fridy.
- Nie - odparłam. Wyciągnęłam rękę po rzeczy, które dopiero co odłożyłam - kubraczek i smycz Cosie, moje rękawiczki i płaszcz. - Wiecie co, na śmierć zapomniałam, że obiecałam Lulu kupić parę rzeczy na przyjęcie. Dochodzi piąta i sklep z imprezowymi gadżetami zaraz zamkną, bo przecież jest niedziela, więc chyba już pójdę...
- Em - powiedziała mama, znów wyciągając do mnie ręce. Wyglądała, jakby serce jej pękało przeze mnie.
Byłam szybsza. Ominęłam ją, i zanim w ogóle się zorientowały, co jest grane, byłam już za drzwiami, w połowie korytarza.
- Zadzwonię do was później - rzuciłam przez ramię. Usłyszałam, że mama znów mnie woła.
Pędziłam do windy. Miałam nadzieję, że jej dopadnę, zanim mnie dopadną łzy albo mama...
I udało mi się - ledwie. Zdążyłam minąć portiera i wyjść na podjazd przed budynkiem, osłonięty daszkiem. Dopiero tam wybuchłam.
Twarz mi się roztopiła. A przynajmniej takie miałam wrażenie. Łzy popłynęły gorącym strumieniem po policzkach. Nie widziałam niczego przed sobą ani dookoła, bo wszystko rozpłynęło się w małe kropki i smugi, jak na impresjonistycznych obrazach w dziewiętnastowiecznym skrzydle muzeum Metropolitan. Łzy zalały wszystko. I smarki - byłam pewna, że też brały w tym udział.
Już w chwili, kiedy to robiłam - znaczy płakałam - wiedziałam, że to śmieszne. Tak naprawdę nawet nie lubiłam jeździć do babci, jeśli nie liczyć basenu i plaży. Jej mieszkanie było o wiele za małe dla całej piątki i zawsze musiałam spać na składanym łóżku, które było dla mnie za krótkie. A babcia dawała nam na śniadanie mrożone bajgle, zamiast prawdziwych, jakie można kupić w Nowym Jorku - prosto z pieca, chrupiące z wierzchu, a w środku ciepłe i miękkie.
Jakimś cudem świadomość, że nie wolno mi tam jechać, bo nie żyję...
Żałowałam, że nie zostałam wczoraj na dnie oceanu. Tam było miło, cicho i spokojnie. I owszem, zimno, ale i tak fajnie. Nikt niczego ode mnie nie wymagał, nie było żadnego: „Właź na tę skałę" ani czy „Znajdź moją zaginioną matkę", „Załóż diamentowy biustonosz" czy „Nie jedź z nami na Florydę, bo nie żyjesz".
Choć w pewien sposób znów znalazłam się na morskim dnie. W każdym razie było mi równie zimno i czułam się tak samo samotna - nie licząc Cosie. I wiedziałam, że będę równie mokra od tego wstrętnego deszczu, bo nie zabrałam parasola.
Nagle uznałam, że tego nie zniosę. Zwyczajnie nie zniosę! Pewnie wyglądałam jak idiotka, ale miałam to gdzieś. W pobliżu nie było nikogo. Tylko głupek wychodziłby w taką pogodę. Uznałam, że postoję sobie tutaj i popłaczę. Przynajmniej dopóki nie pojawi się jakaś taksówka, którą uda mi się zatrzymać.
Bo nie miałam zamiaru wracać pieszo do domu w taką pogodę.
Stałam przed apartamentowcem moich rodziców, płacząc i użalając się nad sobą, kiedy poczułam dłoń na ramieniu. Pomyślałam, że to portier, Eddie, chce spytać, czy zadzwonić po taksówkę - bo miałabym niezłego farta, gdybym złapała jakąś przy tej pogodzie. Odwróciłam głowę, pociągając nosem. Wciąż nie widziałam zbyt wyraźnie, bo twarz mi płynęła, ale mogłam dostrzec męską sylwetkę obok mnie.
- Co? - rzuciłam, wciąż siorbiąc nosem.
- Nikki? - zapytał znajomy głos. Znany mi niemal tak dobrze jak własny. A przynajmniej jak własny kiedyś, zanim moją tchawicę zmiażdżył stuczterdziestokilowy plazmowy ekran.
To nie Eddie. To był ktoś inny, kto mieszkał w tym samym budynku co moi rodzice. Tylko jakoś zapomniałam o tym drobnym fakcie, rycząc tu sobie w najlepsze.
O mało nie udławiłam się łzami.
Bo to był Christopher.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz