sobota, 28 lipca 2012
#2
Gładziłam dłonią szerokie ślady po pazurach, gdy z wnętrza ogromnego budynku fabryki włókienniczej dobiegły jakieś ryki. Zakurzona podłoga pod moimi stopami zadrżała od gniewnego zawodzenia, które odbiło się ponurym echem, obwieszczając obecność kosiarza. Przywołałam oba miecze i weszłam przez drzwi do ciemnej hali. Powietrze pachniało dymem i siarką - jakże charakterystyczna woń pozostawiona przez jedyną demoniczną istotę, która łączy świat śmiertelników z Mrocznią. Na podłodze łeżały pożółkłe papiery, a w ramach okien sterczały jedynie szklane zęby - ślad po wybitych szybach. Z pogrążonej w mroku ulicy wlewało się tędy upiornie blade światło łatami. Zgarnięte śmieci leżały pod ścianą pokrytą łatami łuszczącej się farby. Szłam bezszelestnie, omijając przeszkody, lecz wiedziałam, że kosiarz mnie wyczuwa. Moje ciche zachowanie nie mogło zamaskować energii, którą emanowałam. Nic nie było w stanie jej ukryć, kosiarz czekał na mnie wygłodniały. Przeszłam za dymną zasłonę i wkroczyłam do Mroczni, do świata niewidocznego dla człowieka. Do świata zamieszkanego przez kosiarzy. Pozostałości z poziomu śmiertełników czepiały
się jeszcze moich ramion i ubrania niczym lepkie macki. Re-flektory przejeżdżającego radiowozu oświetliły parter fabryki niczym krwistoczerwone fajerwerki, a odgłos syreny na chwilę mnie ogłuszył. Wzięłam głęboki oddech, żeby odzyskać równo-wagę, i podeszłam ostrożnie do najbliższych schodów przeciw-pożarowych. Otworzyłam drzwi kopnięciem, a ciężki stukot metalu zdradził moją pozycję. Z dłońmi zaciśniętymi mocno na rękojeściach wygiętych jak sierp kopeszów zerknęłam w dół poza krawędź metalowej balustrady. Zauważyłam, jak coś dużego i ciemnego przemknęło po podłodze. Kosiarz znowu zaryczał, aż zatrzęsły się schody. Zaczęłam szybko schodzić, obracając się na każdym zakręcie spiralnej klatki schodowej. Nie mogłam dać mu uciec. Biegłam lekko, ledwo dotykając stopami stopni. Kiedy zostało mi do po-konania tylko jedno piętro, przeskoczyłam przez poręcz i wy-lądowałam bezpiecznie na zgiętych nogach. Kopnięciem otwo-rzyłam drzwi i zastygłam w bezruchu, wpatrzona w ciemność. Usłyszałam zgrzyt szponów żłobiących beton. Chciał, żebym wiedziała, że tam jest. Gdzieś za mną rozległo się niskie mruczenie. Obróciłam się błyskawicznie i zdążyłam zobaczyć kosiarza, lecz on zaraz wycofał się głębiej w ciemność. Zacisnęłam zęby, a z kling moich mieczy popłynął anielski ogień. Tylko on mógł zabić kosiarza i tylko ja mogłam posługiwać się tą bronią. Ogień rozświetlił piwnicę białym światłem, kosiarz jednak wycofał się poza jego blask. Bawił się ze mną, nęcił mnie. Gotowa do walki, poszłam wolno za nim. Teraz wszędzie wokół czułam moc kosiarza, która oblewała mnie niczym dym ze zgaszonego ogniska: ciężka, czarna, bezlitosna, płynąca bez ostrzeżenia. Obróciłam się i wyprowadziłam cięcie oboma mieczami. Blask płomieni oświetlił ogromną,
podobną do niedźwiedzia postać kosiarza, który stanął na tylnych łapach, przednie wyrzucając przed siebie: wielkie, zakończone poduszkami wielkości tałerzy. Oczy miał czarne i puste niczym rekin, a gdy opuścił masywną szczękę, z jego gardła prosto na mnie popłynął ryk podobny do odgłosu nadjeżdżającego pociągu. Zrobiłam unik i przeturlałam się, by uciec przed uderzeniem w głowę pazurem długim na dobre trzydzieści centymetrów. Wstałam szybko i się wycofałam. Kosiarzowi wystarczyło pół kroku, by znowu zbłiżyć się do mnie. Jeszcze raz rozwarł pysk, odsłaniając ogromne kły, które z powodzeniem mogły należeć do tygrysa szablozębnego, każdy długości mojego przedramienia. Stanął na tyłnych łapach i przez fabrykę ponownie przetoczył się grzmot jego ryku. Opadłam na kolana i zadałam cios w pierś kosiarza i w jego tylne łapy. Zachwiał się, spowity mgiełką krwi, ałe szybko odzyskał równowagę i wyskoczył w górę, by wylądować kilka metrów ode mnie. Jego ciało syczało w miejscach, gdzie zraniły go moje srebrne ostrza i poparzył ogień. Błyskawicznie odwrócił się do mnie i zaatakował. Przeniosłam ciężar ciała na piętę prawej stopy, gotowa przyjąć siłę uderzenia. Tymczasem kosiarz, gdy już miał skoczyć na mnie, przesunął się w łewo i zniknął na chwiłę. Pazury rozorały mi plecy, rozrywając ciało jak kawał mięsa. Krzyknęłam i upadłam do przodu. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz i upuściłam miecze. Nie poczułam bółu, którego się spodziewałam, niczego nie poczułam. Kosiarz przez chwiłę skupił uwagę na kałuży mojej krwi. Smakował ją krótko, a potem zamruczał z zadowoleniem swoimi nieludzkimi ustami i spojrzał na mnie, by dokończyć dzieło. Nie zdążyłam wziąć ostatniego oddechu, ponieważ umarłam.
Usiadłam i zaczerpnęłam haust powietrza przepełniona wrażeniem, jakby wypuszczono ze mnie życie. Sięgnęłam za siebie i pomacałam się po plecach; po-czuwszy tylko gładką skórę, odetchnęłam z ulgą. Moje koszmary stawały się coraz bardziej realistyczne i zaczęłam się niepokoić, że chyba rzeczywiście powinnam wrócić na terapię. Śpiąca obok mnie Kate poruszyła się i zaraz usiadła, przyglądając mi się uważnie. - Co jest? Zły sen? Podciągnęłam kolana pod brodę i oparłam o nie policzek. -Tak. Pogłaskała mnie po włosach. - Obejrzymy jakiś film? Kiwnęłam głową. Kate nigdy nie wyrażała swoich opinii na temat moich koszmarów, nie traktowała mnie jak psychiatra i lepiej niż ktokolwiek inny rozumiała, że ani terapia, ani lekarstwa mi nie pomogły. Tylko ona słuchała mnie, zamiast stawiać kolejne diagnozy. Skuliłam się w kłębek, a Kate zaczęła przeglądać DVD w pojemniku na podłodze przed telewizorem. Obejrzałyśmy trzy śmieszne filmy, w tym jeden z moich ulubionych, Szesnaście świeczek, żeby mi przypomniał, że następnego dnia są moje urodziny. Ten film zawsze dobrze na mnie działał. Maratony wesołych filmów - i naleśniki - od dzieciństwa były naszym lekiem na zły dzień i spodziewałam się, że przyszłej jesieni zabierzemy ze sobą ten zwyczaj do college'u. Ale nie było sensu starać się, żeby ten dzień choćby wydał się lepszy. - Co teraz? - zapytała Kate i zataszczyła pojemnik z filmami na moje łóżko. - Słodkie zmartwienia?
Pokręciłam głową. Było już po czwartej i zaczynało mnie trochę nosić. - Nie chcę już nic oglądać. Może pójdziemy coś porobić? - Co na przykład? Zakupy? Powinnyśmy się rozejrzeć, zanim wykupią wszystko z jesiennej kolekcji Gucciego. Skrzywiłam się. - Nie. Musiałabym rozprostować włosy i doprowadzić się do porządku. Może po prostu chodźmy na lody. Kate trochę się ożywiła. - W porządku. Jestem za. Włożyłam dżinsy i cienką bluzę z kapturem na top. - Ściągniemy Landona, żeby spotkał się tam z nami? Kate skinęła głową i szybko do niego zadzwoniła. Powiedziałam mamie, dokąd wychodzimy, i pojechałyśmy bmw Kate do lodziarni Cold Stone. Landon już czekał na parkingu, rozmawiał z kilkoma osobami z naszej paczki: byli tam Chris, Evan i Rachel. Chris grał z Landonem w drużynie piłkarskiej i przyjaźnili się od niepamiętnych czasów. Przestali rozmawiać, kiedy obie z Kate wysiadłyśmy z samochodu. -Ale zwariowany dzień - odezwał się Landon. - Jak tam, trzymacie się? -W porządku, wegetujemy - odpowiedziała Kate i wziąwszy mnie za rękę, poprowadziła do lodziarni. Zamówiłyśmy lody i usiadłyśmy przy metalowych stolikach na zewnątrz. Landon i pozostała trójka dołączyli do nas. Przez chwilę obracałam w dłoni kubek. Mimo że niewiele zjadłam tego dnia, wciąż nie byłam głodna. Przejęłam się morderstwem pana Meyera bardziej, niż się spodziewałam. Wcześniej nie znałam bli-
sko nikogo, kto by zmarł, poza moim dziadkiem. Ale on zmarł łagodną śmiercią, a mojemu nauczycielowi stało się coś bardzo złego. Pozostali ciągle coś trajkotali o panu Meyerze. - Słyszałem, że to był atak niedźwiedzia - powiedział Evan z ustami pełnymi lodów. - A Meyer próbował bronić się nożem. - W tej części stanu nie ma niedźwiedzi - zauważyła Rachel. - Może to trzymana przez kogoś puma - podsunął Landon. - Znam faceta, który hoduje ocelota. - Wcale nie znasz - zadrwił Chris. -Znam. Rachel podrapała paznokciami grzbiet dłoni Evana. - A co to jest ocelot? - Było aż tak źle? - zapytała Kate. - Mój kumpel odbębnia w kostnicy prace społeczne za jazdę po pijaku i słyszał, że była niezła jatka. Ze w zasadzie przywieźli go w kawałkach. Nie doszłoby do czegoś takiego po zwykłej bójce, chyba że kociak, o którego się bili, był okrutnie odjazdowy. Sam rozerwałbym faceta na strzępy, gdyby wszedł między mnie a Angelinę Jolie. Nie podobało mi się, w jaki sposób rozmawiają 0 panu Meyerze, dlatego starałam się nie słuchać ich 1 odpędzić obrazy, które pojawiały się w mojej wyobraźni. W lodziarni robiło się coraz tłoczniej; było już po czwartej i w pobliskiej podstawówce skończyły się lekcje, przez co wokół zaroiło się od rozwrzeszczanych i rozpychających się dzieciaków. W miarę możliwości starałam się nie zwracać na nie uwagi, wiedząc, że chłopcy z piątej klasy lubili przystawiać się do dziewczyn z liceum. Wodziłam nieprzytomnym spojrzeniem
po ich twarzach, aż w którymś momencie zauważyłam tamtego chłopaka, który stał przed szkołą. Tego dnia był ubrany w czarną koszulkę z długim rękawem i ciemne sprane dżinsy. Siedział sam przy stoliku niedaleko, wpatrzony przed siebie. Znałam go. Czułam, że skądś go znam. Kiedy na niego spojrzałam, w mojej wyobraźni pojawiły się krótkie obrazy, takie migawki z jego twarzą, z oczami, z uśmiechem. Rozpoznałam słaby zapach i wiedziałam, że należy do niego, nie byłam jednak wystarczająco blisko, by go wyraźnie uchwycić. Poczułam w sobie czułość, która mnie przestraszyła i uspokoiła zarazem. Kiedy zorientował się, że na niego patrzę, obejrzał się za siebie i już na mnie nie spojrzał. Także próbowałam nie patrzeć na niego, ale zdałam sobie sprawę z tego, że nie mogę wszystkich ignorować, i odwróciłam się do przyjaciół. -Jutro już pewnie będą normalnie lekcje - powiedziała Rachel. Kate nabrała na język bitej śmietany. - Do bani. - Myślicie, że będziemy musieli oddać pracę z ekonomii z tego tygodnia? - zapytał Landon. Chris wzruszył ramionami. - A dlaczego nie? Przyślą kogoś na tymczasowe zastępstwo, a potem zatrudnią kogoś na stałe. Skończyłam szybko lody, nie włączając się do rozmowy, a potem wstałam i poszłam do kubła, który stał poza budynkiem, żeby wyrzucić kubek. Kiedy się odwróciłam, omal nie wpadłam na jakąś wysoką postać i aż podskoczyłam przestraszona. Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że stoję twarzą w twarz z chłopakiem, którego widziałam poprzedniego dnia. Był wysoki, mógł mieć
ponad metr osiemdziesiąt, i barczysty. Stał blisko mnie, stanowczo za blisko. Otulił mnie swoją obecnością i nie przytłoczył, jak się spodziewałam, a wręcz przeciwnie: uspokoił. Nie odsunęłam się od niego. A on patrzył na mnie tymi swoimi jasnozielonymi oczami i nic nie mówił. Wokół kołnierzyka jego koszulki widać było dziwne czarne znaki, jakby część tatuażu. Wiatr zwichrzył mu trochę ciemne włosy. - No, cześć - rzuciłam dość nieporadnie. - Czy ty... potrzebujesz kubła? - Gdy tylko to powiedziałam, poczułam się jak idiotka. - Cześć - odpowiedział i uśmiechnął się łagodnie, a uśmiech jeszcze podkreślił jego delikatne rysy, wygięcie ust, wąziutką zmarszczkę przy prawym oku, która pojawiała się, kiedy się uśmiechał; był to uśmiech, który, jak czułam, widziałam miliony razy. - Nie, nie potrzebuję kubła. -W porządku... - Zrobiłam krok, żeby go obejść i wrócić do przyjaciół. - Pamiętasz mnie? - zapytał. Poza mglistym deja vu byłam w zasadzie pewna, że go nie znam. - Chyba widziałam cię wczoraj przed szkołą. - Tylko tyle? - Wyraz jego twarzy mówił, że poczuł się zawiedziony. Tak, dziwny był. -Jestem pewna. Szukasz kogoś? - Nie - odpowiedział, jakby trochę zamyślony. - Ty jesteś Elisabeth Monroe, zgadza się? - Ellie, tak. Chodzisz do mojej szkoły? - Nie, przykro mi. W sobotę urządzasz imprezę, prawda?
Rany, to już cały świat o tym mówił? - Tak. Skąd wiesz, skoro nie chodzisz do mojej szkoły? - Od przyjaciela - odpowiedział i się uśmiechnął. - Wszystko w porządku, Ellie? - Landon podszedł do nas. Jego oblicze wyrażało irytację, wręcz wrogość. - Co to za facet? - Zmierzył obcego spojrzeniem od stóp do głów. Obcy przestał się uśmiechać. - Mów mi Will. Słowa chłopaka poruszyły coś w zakamarku mojej pamięci, podobnie jak wcześniej jego uśmiech. Miałam wrażenie, że już je kiedyś słyszałam. - Hej, kolego, nie zaczepiaj jej. - Landon zrobił krok w stronę Willa. Położyłam dłoń na piersi Landona. - Landon, wyluzuj. On mnie nie zaczepia. Po prostu wyrzucałam kubek. Chodźmy. Miło było cię poznać, Will. Pożegnałam się skinieniem głowy i odeszłam z Lan-donem. - Co z tobą? - zapytałam go, kiedy byliśmy trochę dalej. - Nic. Nie zawracaj sobie tym głowy. On nie powinien z tobą rozmawiać. - Myślałam, że chcesz go uderzyć. - Przyłożyłbym mu, gdyby cię dotknął. Zamrugałam zdziwiona. - Nie zrobił tego. Landon prychnął. - To dobrze. Starałam się zachować powagę. Z Landonem przyjaźniłam się od szóstej klasy, ale on był chłopakiem, a chłopcy pozostawali dla mnie zupełnie niezrozumiali.
Ku memu zdumieniu ojciec zjawił się na kolacji, jednak gdy tylko zasiedliśmy do stołu, od razu zapragnęłam, żeby już sobie poszedł. Ostatnimi czasy kolacje z rodzicami polegały na tym, że próbowali nakłonić mnie do rozmowy. A ja nie chciałam rozmawiać o panu Meyerze. Nie byłam małą znerwicowaną dziewczynką. Po prostu było mi smutno. Coś zupełnie naturalnego i przewidywalnego. Nie trzeba było cackać się ze mną w tej sprawie. Bałam się następnego dnia w szkole. Spodziewałam się, że będzie takjak dziś, tylko tysiąc razy intensywniej. Nie wspominając o teście z matmy. Ależ będą urodziny! Huknięcie ojca pięścią w stół brutalnie wyrwało mnie z zamyślenia. Wyprostowałam się gwałtownie. - Nie w tym rzecz. - Ojciec mówił ochrypłym, drżącym głosem, jakby dusił w sobie krzyk gniewu. - Nie? - zapytała mama. - Pierwszy raz w tym tygodniu jesteś na kolacji. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby okazało się, że powodem jej koszmarów jest brak ojca. - To śmieszne. Nie wyjeżdżaj z tymi psychobzdura-mi, Dianę. - Próbuję znaleźć rozwiązanie - odpowiedziała mama zmęczonym głosem. - Zamordowano jej nauczyciela. Coś takiego z pewnością spowoduje nawrót koszmarów. Powinniśmy zabrać ją jeszcze raz do doktora Nilesa. Jakby zupełnie zapomniała, co jej powiedziałam rano! Miałam ochotę cisnąć im w twarze spaghetti i wrzasnąć: „Halo! Jestem tu z wami!". Bardziej mnie śmieszyło, niż wkurzało, gdy kłócili się o mnie w mojej obecności. Kiedy tak zupełnie o mnie zapominali, dawali jasno do zrozumienia, że bardziej zależy im na kłótni i walce ze sobą niż na moim zdrowiu psychicznym.
Tata prychnął. -Jeśli uważasz, że to konieczne... - Wiele rzeczy uważam za konieczne. - A co to ma znaczyć? Mama wpatrywała się w niego. - Dobrze wiesz, co to ma znaczyć. - Nie baw się ze mną w te umysłowe gierki. W takie wieczory zawsze żałowałam, że nie mam psa. Potrzebowałam wymówki, żeby wyjść z domu i pójść na spacer. Cokolwiek, żeby tylko się stamtąd wynieść. - Nigdy cię nie ma, a jak już jesteś, to wciąż wrzeszczysz - wypominała ojcu mama. - Boję się ciebie, kiedy -jeśli w ogóle - wracasz w nocy. Elisabeth też się boi. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że jej koszmary są wynikiem twoich wrzasków na nią z byle powodu. Tu nie chodzi o to, co jest między nami, Rick, ale o to, jak traktujesz córkę. Więcej nie byłam w stanie znieść. Wstałam i zaniosłam swój talerz do kuchni, blokując w głowie wściekłą odpowiedź taty. Wszyscy rodzice się kłócą - to się zdarza w każdym związku - ale nie powinni walczyć ze sobą w obecności dzieci. Mama i tata skupili się na wzajemnym obwinianiu za moje koszmary, a przecież pewnie oboje byli winni. Poszłam do swojego pokoju i usiadłam na łóżku wpatrzona w lustro nad toaletką. Różowa pozytywka, którą tata podarował mi na siódme urodziny, stała między zapachowymi świecami, a przy niej leżała kartka urodzinowa od babci. Podeszłam do toaletki i uniosłam wieko pozytywki. Mała plastikowa balerina rozłożyła się i wstała. Podniosłam pozytywkę i przekręciłam kluczyk na jej dnie. Zagrała cicha muzyka, a balerina zaczęła się powoli obracać. Patrzyłam, jak tańczy, zastanawiając się,
dlaczego moje życie tak się zmieniło, dlaczego tata zmienił się w pełną nienawiści osobę. Bardzo lubiłam tę moją pozytywkę, teraz głównie dlatego, że przypominała mi o wspaniałym ojcu, którym kiedyś był ten mężczyzna krzyczący na dole. Oddałabym wszystko, żeby cofnąć się w czasie o dziesięć lat - a nie było to pragnienie, jakie powinien odczuwać ktoś w moim wieku.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz