piątek, 6 lipca 2012

#8


Cudownie. Każda dziewczyna najbardziej na świecie pragnie tego, żeby chłopak, w którym kochała się bodajże od szóstej kla­sy, znalazł ją pod swoim domem w obrzydliwe niedzielne popo­łudnie, szlochającą na całe gardło.
I znów nie przychodziło mi do głowy żadne wyjście z tej sytuacji, poza tym oczywistym - samobójstwem. Pomyślałam, że najlepiej po prostu uciec od niego i rzucić się pod pierwszą lepszą taksówkę mknącą Bleecker Street. Tyle że niewiele wi­działam przez ten deszcz ze śniegiem, okulary, łzy i tak dalej. Pomyślałam, że przy moim szczęściu rzucę się pod zaparkowany samochód.
Poza tym miałam ze sobą Cosabellę. Nie chciałabym, żeby stało jej się coś złego.
Pospiesznie otarłam twarz dłońmi w rękawiczkach, mając nadzieję, że większa część wilgoci wsiąknie w zamsz i będę mog­ła przynajmniej zobaczyć Christophera jak należy.
Ale to był wielki błąd. Bo okazało się, że Christopher stoi koło mnie w skórzanej kurtce. Kiedy ją sobie kupił? Patrzył na mnie z góry, bo w przeciwieństwie do mojego taty nie był niższy od Nikki Howard, z uroczą mieszanką zażenowania i troski na twarzy. Najwyraźniej właśnie skądś wracał i, jak to facet, pamię­tał, żeby nie założyć szalika ani czapki, więc krótkie jasne włosy kleiły mu się do głowy, a policzki i czubki uszu płonęły z zimna jasną czerwienią.
Ale przez to wyglądał jeszcze fajniej, jeśli to w ogóle było możliwe. Nawet jego wargi były czerwone. Wiem, że to dziwne zauważać takie rzeczy u chłopaka, a co dopiero zachwycać się nimi.
Przecież mój mózg został wyjęty z mojego ciała i wsadzony w cudze. Chyba nic nie może być bardziej dziwne.
- Hej, co u ciebie? - zapytał Christopher. Powiedział do mnie może ze trzy słowa, od kiedy w pracowni komputerowej położyłam przed nim zestaw fluorescencyjnych nalepek z dino­zaurami, mając nadzieję, że zrozumie, że tak naprawdę jestem jego najlepszą przyjaciółką uwięzioną w ciele supermodelki. Nie zrozumiał. Jednak jakoś nie wydawał się zdziwiony, że stoję pod jego domem, płacząc. I ukrywając to za okularami od Gucciego. -Zimno dzisiaj, co?
- Ehm - powiedziałam. - Tak. - Starałam się nie wpatry­wać w jego usta. Zamiast tego wlepiłam wzrok w daszek nad podjazdem. Pomalowali go na paskudny szary kolor. Miejscami farba się łuszczyła.
- Robiłaś zakupy w okolicy? - zapytał Christopher. Chyba nie potrafił wymyślić żadnego innego powodu, dla którego mog­łabym znaleźć się w tej dzielnicy. Na pewno nie przyszło mu do głowy, że za nim łaziłam albo że stoję tutaj, myśląc o tym, jak bardzo chcę go pocałować. Nie należał do chłopaków, którzy podejrzewaliby dziewczynę o takie fantazje. A przynajmniej nie na jego temat.
Między innymi dlatego go kochałam. W każdym razie w przerwach między myśleniem, jaką mam ochotę go udusić za to, że jest taki ciemny i nie rozumie, że to ja, Em Watts.
- Tak - odparłam, gapiąc się na szczególnie wielki kawa­łek farby, wiszący nad jego głową. - Byłam na zakupach. Ale... strasznie pada. I... nie było taksówek. - Czy to brzmiało sen­sownie? Czy on w to uwierzy?
Najwyraźniej tak.
- I nie pomyślałaś, żeby zabrać parasol - powiedział Chri­stopher z bladym uśmiechem. Najwidoczniej uwierzył. - Zupeł­nie jak ja.
Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spojrzeć na jego dło­nie. Nie włożył rękawiczek. Te ręce wyglądałyby o wiele lepiej, gdyby znalazły się gdzieś na mojej osobie. Nawet wiedziałam gdzie dokładnie.
Boże, co się ze mną działo? Kiedyś myślałam, że to tylko     : ciało Nikki jest napalone. Teraz zaczynałam się zastanawiać, czy mój mózg go przypadkiem nie dogania.
-  Pożyczyć ci? - spytał Christopher. - Bo wyobraź sobie, że nawet jeden mam. Na własność.
Siłą oderwałam spojrzenie od jego palców i przeniosłam na twarz.
-  Jedno co? - Co jest grane? Nie byłam już w stanie nadą­żyć za prostą rozmową. Albo Stark Enterprises pomieszało parę kabelków, kiedy wsadzało mój mózg do głowy Nikki, albo na­prawdę mnie wzięło na tego faceta.
-  Ehm... - Christopher spojrzał wymownie w dół. - Chyba coś złego dzieje się z twoim psem.
Zerknęłam na Cosabellę. Cała się trzęsła z zimna, bo stała z łapkami w lodowatej kałuży, a ja byłam zbyt zajęta płaczem -i gapieniem się na chłopaka - żeby to zauważyć.
-  Oj! - Schyliłam się i wzięłam ją na ręce. - Cosie! Cała przemarzłaś!
-  Wejdź na górę, co? - zaproponował Christopher. - Dam ci parasol. I będziesz mogła rozmrozić psa, zanim znowu wyj­dziecie.
Kiedy to powiedział, patrzyłam w dół, na Cosabellę, mając nadzieję, że ciepło mojego ciała ogrzeje ją na tyle, żeby przestała drżeć.
Więc byłam właściwie pewna, że nie widział rumieńca, któ­ry zalał moje policzki. A przynajmniej taką miałam nadzieję. To wszystko z radości, bo ten szczęśliwy zwrot akcji - zaproszenie do jego mieszkania, w którym nie byłam od wypadku - był zu­pełnie niespodziewany. Zwłaszcza biorąc pod uwagę koszmarne dwadzieścia cztery godziny, które go poprzedziły.
- Może i tak - mruknęłam w puchatą kępkę sierści na czub­ku głowy Cosabelli. - Dzięki.
Oczywiście nie mogłam okazać, co czuję w tej chwili. A mia­łam ochotę piszczeć z radości i tańczyć jak wariatka. Musiałam zachować spokój, kiedy mijaliśmy portiera. Modliłam się, żeby Eddie nie powiedział niczego w rodzaju „Zapomniała pani cze­goś?" Bo jak wyjaśniłabym Christopherowi, co robiłam w tym budynku kilka minut wcześniej?
Z drugiej strony, może byłaby to dobra okazja. Mogłabym po­wiedzieć coś w rodzaju: „No więc tak naprawdę, Christopherze, od­wiedzałam tutaj moją mamę i siostrę. Tak, mieszkają w rym bloku. Bo to mama i siostra Em Watts. Kumasz wreszcie, człowieku?"
Ale Eddie był zajęty rozmową z lokatorem, który zadzwonił, żeby się na coś poskarżyć. Christopher i ja przemknęliśmy obok niego i wsiedliśmy do windy bez przygód.
Czułam się trochę speszona, jadąc z nim windą, ale Chri­stopher przerwał niezręczne milczenie - spojrzał na mnie, gdy ściskałam psa Nikki Howard, i powiedział:
- Więc tak naprawdę nie jeździsz wszędzie limuzyną, co? Pouśmiechałam się jeszcze trochę w czuprynkę Cosie. Wciąż nie zdjęłam ciemnych okularów - nie chciałam, by zobaczył, co dzieje się pod nimi. Może jednak uda mi się ukryć, że stałam tam na dole, wypłakując sobie oczy.
- No, nie - powiedziałam po prostu. Najwyraźniej w jego towarzystwie nie byłam u szczytu for­my umysłowej. Co wydawało się bez sensu, bo kiedyś mogłam przy nim gadać non stop. Wiedziałam, że to problem, z którym będę musiała coś zrobić. Wkrótce.
Ale w tej chwili - biorąc pod uwagę, że emocjonalnie ledwie trzymałam się w pionie - monosylaby były chyba najrozsądniej­szymi odpowiedziami. To naprawdę nie był najlepszy moment na wielkie zwierzenia. „Wiesz co? Tak naprawdę to nie jestem Nikki Howard". Bałam się, że w każdej chwili mogę wybuchnąć histerycznym szlochem - albo śmiechem.
- Ha - powiedział Christopher, kiwając głową. - Tak myślałem, że te plotki to bzdury.
Uśmiechnęłam się tajemniczo - tak tajemniczo, jak zdo­łałam. No bo spójrzmy prawdzie w oczy. Byłam w windzie... z Christopherem! Jechałam do jego mieszkania w niedzielne popołudnie! Zupełnie jak za dawnych czasów! Trudno udawać tajemniczą, kiedy człowiek nie posiada się z radości.
Drzwi windy rozsunęły się na piętrze Christophera - czy­li siedem pięter wyżej niż mieszkanie moich rodziców. Na szczęście! Było mało prawdopodobne, że wpadnę na mamę czy Fridę.
— Na prawo - powiedział Christopher i przytrzymał dla mnie drzwi. Już samo to uświadomiło mi, że właściwie to nie jest tak jak za dawnych czasów. Christopher nigdy nie przytrzymywał dla mnie drzwi, kiedy żyłam w swoim starym ciele. Nie żebym tego od niego oczekiwała. To było po prostu... To sprawiło, że cała moja radość wyparowała. Uświadomiłam sobie... Że nie jest jak dawniej. Pod żadnym względem. - Tutaj - powiedział Christopher, wyciągając klucze.
Otworzył przede mną drzwi i weszłam do środka. O mało znów się nie rozryczałam na widok znajomych stert gazet, piętrzących się dosłownie wszędzie - Komendant czytał rano wszystkie gazety, jakie wpadły mu w ręce., żeby wiedzieć, co się dzieje na świecie. Zawsze uważałam, że łatwiej byłoby sko­rzystać z Internetu, chociaż tata Christophera czytał też internetowe wiadomości. Poczułam słaby zapach skórzanych meb­li - większość mebli Maloneyów była obita miękką angielską skórą — odziedziczonych z jakiejś dawnej posiadłości, na długo zanim posiadłość owa dostała się innej gałęzi rodziny. Były za wielkie do maciupkiego służbowego mieszkania, ale Maloneyowie i tak je kochali.
-  Proszę - powiedział Christopher. - Pozwól, wezmę twój płaszcz.
Próbując ukryć wstydliwy uśmiech, zdjęłam rękawiczki i za­częłam odwijać szalik, po czym zdjęłam skórzany płaszczyk - ale oczywiście najpierw uklękłam i zdjęłam kubraczek Cosa-belli.
Skończyłam rozbierać nas obie i podałam nasze rzeczy Christopherowi, który ułożył je na zabytkowej ławie w przedpokoju. Jedyne, czego nie zdjęłam, to ciemne okulary. Bo też miałam za nimi sporo do ukrycia. Nie tylko radość z zaproszenia.
-  Siadaj - powiedział Christopher, kiedy weszłam za nim do salonu. Odsunął z drogi stertę „Timesów", „Wall Street Journali" i „Washington Postów", zwyczajnie zwalając je na podłogę, żeby zrobić dla mnie miejsce na kanapie obitej spękaną brązową skórą. - Chcesz kawy, herbaty czy gorącej czekolady?
Napoje. Częstował mnie, jakbym była prawdziwym goś­ciem.
Bo w pewnym sensie nim byłam, chyba. I zawsze powinno tak być! Em Watts - dziewczyna. Nie Em Watts - aseksualna kumpela mieszkająca siedem pięter niżej.
Z jakiegoś powodu Christopherowi nigdy to nie zaświtało w głowie. Dopóki nie zaczęłam nosić bardziej obcisłych koszu­lek. W cudzym ciele.
- Poproszę herbatę - powiedziałam, stawiając Cosie na podłodze. Tutaj, w cieple, czuła się lepiej. Przestała dygotać i rozglądała się za jakimś miejscem, gdzie mogłaby się zwinąć w kłębek i uciąć sobie drzemkę. - Mogłabym skorzystać z ła­zienki?
Christopher powiedział, że jasne. I pokazał mi, gdzie jest łazienka. A ja szłam za nim, udając, że nie wiem, dokąd idę, chociaż byłam tam tysiąc razy.
Kiedy bezpiecznie zamknęłam się w środku, zerwałam oku­lary z twarzy, mrużąc oczy, przyjrzałam się swojemu odbiciu w pochlapanym kremem do golenia lustrze nad umywalką - Christopher i jego tata mieli gosposię, ale przychodziła tylko raz na dwa tygodnie. A przynajmniej kiedyś tak było. Sądząc po bałaganie, podejrzewałam, że przeminęła z wiatrem.
W sumie nie wyglądałam nawet tak źle. Prawie nie było wi­dać, że płakałam. Wytarłam odrobinę rozmazanego tuszu. Trochę błyszczyku wyjętego z torby Miu Miu - tak naprawdę używałam błyszczyku tylko dlatego, żeby mi wargi nie pierzchły; nawet nie wiecie, jak makijażyści marudzą, kiedy przychodzi się do nich ze spierzchniętymi wargami, bo wtedy muszą je złuszczać -i byłam gotowa. Posłałam sobie uśmiech na szczęście i zauwa­żyłam, że pachnie tu barbasolem, ulubionym kremem do golenia Christophera. Stałam tak i wdychałam przez chwilę ten zapach, bo łazienka nim pachniała.
Chyba mi odbiło. Nie potrafiłam się nawet na niego rozzłoś­cić, że traktuje Nikki lepiej, niż kiedykolwiek traktował mnie. Bo zdawałam sobie sprawę, że po prostu nawet mu do głowy nie przyszło, żeby traktować mnie inaczej. Nie rozumiał, jaka jestem dla niego ważna, dopóki nie zginęłam.
Aleja nie zginęłam. Tyle tylko, że on na to jeszcze nie wpadł. A ja nie wymyśliłam jeszcze, jak naprowadzić go na to odkrycie. Żeby wreszcie zrozumiał.
Oczywiście poszłam do łazienki nie tylko po to, żeby sprawdzić rozmazane oczy. Wyjęłam z torebki kieszonkowy wykrywacz podsłuchów i go włączyłam. Nie śmiałam nawet mieć nadziei, że Stark nie zaszalał w mieszkaniu Maloneyów tak jak u moich rodziców. Chociaż do tej pory nie udało mi się nawiązać żadnego kontaktu z Christopherem. Istniała szansa, że nie chciało im się zakładać sprzętu szpiegowskiego także tutaj.
Tylko że... Jednak im się chciało. Jeśli antena działała pra­widłowo. Sygnał był silny i stały. Nawet kiedy parę razy walnę­łam wykrywacz.
Jezu! Dzięki, Stark. Wielkie dzięki.
Z westchnieniem schowałam wykrywacz, umyłam ręce i wy­szłam. Przynajmniej uniknęłam żenujących pytań, dlaczego pła­kałam. Christopher najwidoczniej nie zauważył, jak zawodziłam na podjeździe.
- Więc dlaczego - zapytał Christopher, kiedy usadowiłam się już na kanapie, a on wrócił z kuchni z parującym dzbankiem miętowej herbaty dla mnie i kubkiem kawy dla siebie - płakałaś na dole?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz