piątek, 6 lipca 2012

#21


Najsmutniejsze było to, że ostatecznie wybraliśmy się do Wes­tchester w piątkę - nie licząc Cosabelli. A jedno z nas było nie­przytomne.
To nie było ani miłe, ani uczciwe, wykorzystać Brandona Starka w ten sposób. Ale potrzebowaliśmy jego limuzyny. Bo jak inaczej mieliśmy się dostać do domu doktora Fonga? Żadna taksówka nie zawiozłaby nas tak daleko, a pociągi nie jeździły aż do rana. Christopher powiedział, że ciocia Jackie pewnie po­życzyłaby nam swojego minwana, ale musielibyśmy się tłuc po niego aż na Brooklyn, nie mówiąc już o konieczności tłumacze­nia się, po co nam samochód.
A tym czasem na miejscu był Brandon, śpiący w najlepsze na mojej kanapie po zbyt wielu drinkach.
Przynajmniej zabraliśmy go ze sobą. Nawet jeśli posłaliśmy   ; Toma, kierowcę, do delikatesów, żeby kupił mu mleczko na zga­gę, i kiedy był w sklepie, porwaliśmy limuzynę. Na szczęście Steven radził sobie z prowadzeniem.
Najtrudniej było wytłumaczyć Gabrielowi, dlaczego nie może z nami jechać. Nie miał pojęcia, dokąd się wybieramy ani dlaczego. Ale chciał jechać z nami. Próbowałam go spławić, dziękując, że zaopiekował się Fridą.              
-  Musimy skoczyć w jedno miejsce. Więc do zobaczenia później.
Ale odrzekł na to:
-  W porządku. Pomogę wam. - I trzymał drzwi, kie­dy Steven i Christopher wlekli półprzytomnego Brandona do auta.
A ponieważ nie miał zamiaru się odczepić, oczywiście Frida też chciała jechać. W końcu wzięłam go pod łokieć i szepnę­łam:
-  Chcę cię prosić o wielką przysługę. Możesz ją odstawić do domu? Jest za młoda, żeby o tej porze zostać na imprezie, a boję się, że coś jej się stanie, jeśli odeślę ją samą. Widziałeś, co się działo na przyjęciu. Dopilnujesz, żeby bezpiecznie dotarła do rodziców? To tylko parę kwartałów stąd.
Gabriel się zgodził - ale dopiero kiedy mu obiecałam, że na niego poczekamy. Frida, oczywiście, kiedy się dowiedziała, że będzie jechać - sam na sam - taksówką z Gabrielem Luną, natychmiast przestała stawiać opór. Kiedy ściskałyśmy się na pożegnanie, szepnęła mi do ucha:
-  Przepraszam, że mówiłam o tobie takie wredne rzeczy. Wcale tak nie myślę. Jesteś fantastyczną starszą siostrą. I dzięki za prezent. - Wskazała swoje uszy, w których już wcześniej do­strzegłam sztyfty z brylancikami, które jej kupiłam.
, - Miałaś otworzyć prezent dopiero w Boże Narodzenie -powiedziałam z irytacją. - Teraz nie masz się na co cieszyć.
-  Będę się cieszyć na spotkanie z tobą. - Cmoknęła mnie w policzek, wzięła Gabriela pod ramię i ruszyła z nim na poszu­kiwanie taksówki.
Ale oczywiście nie mieliśmy zamiaru czekać na powrót Gabriela. Steven ruszył natychmiast, kierując się w stronę au­tostrady, żeby dotrzeć do doktora Fonga najszybciej, jak się da. Oczywiście ani on, ani nikt z nas, nie miał pojęcia, czego się spodziewać, kiedy już tam dojedziemy. I chyba tylko mnie ciąg­le chodziły po głowie nalepki z dinozaurami. Inaczej te e-maile nie miałyby żadnego sensu...
Tak jak nie miałyby sensu nalepki z dinozaurami, które da­łam Christopherowi. A przynajmniej nie dla niego, w tamtym momencie. Poza kontekstem musiały mu się wydawać komplet­nie od czapy, jak e-maile, które ciągle dostawał Justin. Rzekomo ode mnie.
Słowa Christophera wciąż brzmiały mi w głowie. „Nikt nie może tak po prostu zniknąć na zawsze... Ludzie mają tendencję do utrzymywania kontaktów z dawnymi znajomymi... To siła przyzwyczajenia. Każdy w końcu łamie zasady".
Ale kto łamał zasady, wysyłając e-maile? Może to tylko złoś­liwy dowcip. Tylko skąd jakiś głupi dzieciak miałby prywatny numer Justina Baya? Może to nic nie znaczyło. Może ta wypra­wa była zupełnie po nic.
A może nie.
Na dodatek, kiedy już wyjechaliśmy z Manhattanu i dotarliś­my do Westchester, Christopher nie pozwolił Stevenowi użyć zainstalowanego w limuzynie GPS-a.
- Żartujesz sobie? - powiedział. - Stark wyceluje w nas wszystkie swoje satelity. Gliny zgarną nas w pięć sekund. Lulu bardzo ucieszyły te słowa.
-  Czy my naprawdę robimy coś niezgodnego z prawem? - chciała wiedzieć.                                                                    
Christopher spojrzał na nią z politowaniem.    .
-  Właśnie ukradliśmy limuzynę - wyjaśnił.
-  E tam - powiedziałam. - Tak właściwie tylko pożyczyliśmy. - Spojrzałam na Brandona, wyciągniętego na bocznej kanapie i śpiącego słodko, jak aniołek w smokingu. Na głowie miał czer­woną czapkę Mikołaja. - Właściciel jest w środku, tak czy nie?
- Dobra - powiedział Christopher, wyświetlając mapę na swoim iPhonie i pokazując ją Stevenowi. - Jeszcze trzy kilome­try tą samą drogą.
- Dzięki - odparł Steven zza kierownicy. Kręta droga, którą i jechaliśmy, wijąca się między wielkimi, podmiejskimi rezydencjami, była kompletnie pusta o tej porze. Z nieba sypały lekkie, puszyste płatki śniegu - za mało, żeby przykryć ziemię, ale i tak były śliczne. Na całe szczęście pomyślałam, żeby zrzucić san­dały na szpilce i założyć botki Marca Jacobsa. Steven włączył ogrzewanie w limuzynie, ale wiedziałam, że kiedy wysiądziemy, skórzana kurtka raczej nie ochroni mnie od zimna. Może dlate­go, że ciągle miałam na sobie wieczorową sukienkę bez pleców. Na szczęście grzała mnie Cosabella, wyciągnięta na moich ko­lanach.
- Ciągle nie wiem, dokąd jedziemy - powiedziała Lulu
z przedniego siedzenia obok Stevena. Na głowie miała szoferską czapkę, którą Tom zostawił w samochodzie. Wyglądała bardzo zawadiacko na jej blond włosach ściętych na pazia. - Ale na tym polega przygoda! To jak gra w podchody! Czy Nikki nie jest fantastyczna? Zawsze wie, jak się zabawić na imprezie!
Nie umiałam stwierdzić, czy Lulu tylko próbuje robić dobrą minę do złej gry, czy naprawdę nie rozumie, że dzieje się coś po­ważnego. Ciągle była w siódmym niebie po odkryciu, że według jej wróżki ona i Steven są kompatybilni astrologicznie.
W końcu Christopher powiedział:
    - To powinien być następny dom.
Steven skręcił w długi podjazd, osłonięty po obu stronach murem z polnych kamieni i ładnymi drzewami, nagimi o tej porze roku. Niebo zaczynało już różowieć na wschodzie, a od wiszących nisko śniegowych chmur odbijał się blask miasta, więc całkiem dobrze widzieliśmy dom z czerwonej cegły, w sta­romodnym, kolonialnym stylu, z elektryczną imitacją świeczki
w każdym oknie.
Czytałam gdzieś, że kobiety stawiały świece w oknach w czasie wojny, żeby ich mężowie mogli odnaleźć drogę do domu. Teraz zmieniło się to w świąteczny zwyczaj. Ciekawe, komu doktor Fong chciał oświetlić drogę do domu?
Podjazd tworzył na końcu pętlę. Steven zajechał pod fronto­we drzwi, zatrzymał samochód i zgasił silnik.
- No dobrze - powiedziała Lulu, odwracając się na fotelu, żeby na nas spojrzeć. Szoferską czapka przekrzywiła jej się za­lotnie. - Co dalej?
Popatrzyłam na dom przez przyciemniane szyby limuzyny. Nie była to olbrzymia rezydencja, jakich wiele mijaliśmy po drodze, ale trudno byłoby ją nazwać małą. Wyglądała wręcz po­dejrzanie zwyczajnie. Dom z rodzaju tych, które mija się bez jednego spojrzenia, nie zastanawiając się, kto w nich mieszka; nie myśląc: „Rany, chciałabym kiedyś mieć coś takiego!" Po prosta swojski domek.
W limuzynie panowała cisza, przerywana tylko pochrapy­waniem Brandona.
Wzięłam na ręce Cosabellę, która wciąż spała mi na kola­nach, i przelazłam przez nogę Christophera do drzwi.
-  Co ty... - Christopher mocno się zaniepokoił. - Poczekaj na mnie.                                                          
  - I na mnie-dodał Steven, wysiadając.
-  I na mnie - powiedziała Lulu.
Po chwili prowadziłam małą procesję pod frontowe drzwi doktora Fonga - wszystkich z limuzyny, oprócz Brandona, który  nawet nie drgnął. Na dworze było nieprawdopodobnie zimno. Tak zimno, że nozdrza przymarzały mi przy każdym głębszym oddechu. Powietrze przyjemnie pachniało dymem. Okolica była cicha jak makiem zasiał, słychać było tylko nasze kroki na zmro­żonym chodniku, kiedy szliśmy do drzwi.
Uniosłam ciężką, mosiężną kołatkę i zastukałam trzy razy. Załomotała tak głośno, że się bałam, iż pobudzi sąsiadów. Nie było żadnej reakcji. W końcu Lulu powiedziała: - Nikogo nie ma w domu. - Zęby jej dzwoniły z zimna. - W-wracajmy do samochodu. Tam przynajmniej jest ciepło.
Zignorowałam ją. Złapałam kołatkę jeszcze raz i zastuka­łam.
Tym razem nad  naszymi  głowami  zapaliło   się  światło. Usłyszałam kroki w domu. Po chwili drzwi się otworzyły i w progu stanął mężczyzna w średnim wieku, ubrany w szlaf­rok. Przyjrzał nam się zaspanym wzrokiem. Kiedy zobaczył moją twarz, oczy otworzyły mu się szerzej.                                
-  Dzień dobry - powiedziałam.    Doktor Fong zaczął kręcić głową.
-  Nie - powiedział. I tylko tyle. Jedno słowo.
Ale słychać w nim było strach.
Chciał zamknąć drzwi. Steven był szybszy. Wstawił nogę między drzwi i futrynę, żeby doktor nie mógł ich zamknąć.                                        
-  Jechaliśmy tu kawał drogi. Chcemy wejść tylko na chwilę
i porozmawiać - rzucił.
-  Nie - powtórzył doktor Fong. Wciąż wyglądał na przerażonego. - Musieliście pomylić domy. Nie znam was...        
-  Hm... - zaczął Christopher, stając tuż za plecami Stevena. - Myślę, że całkiem dobrze zna pan Nikki Howard, a raczej Em Watts. Chyba że nie jest pan jednym z chirurgów, którzy kilka miesięcy temu przeszczepili jej mózg w Instytucie Neurologii i Neurochirurgii Starka? Widzi pan, czytałem jej dane medyczne i wiem wszystko na ten temat. Więc jeśli nie chce pan, żebym ujawnił te informacje dziennikarzom, proszę nas wpuścić.
Doktor Fong, z miną człowieka, który ma nóż na gardle - bo w pewnym sensie tak było - zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu się cofnął i pozwolił nam wejść. Weszliśmy do holu urządzonego w nowoangielskim stylu, pełnego ciemnego, la­kierowanego drewna i obrazów z psami polującymi na kaczki. Cosabella węszyła dookoła z grzeczną ciekawością.
-  To nie jest zabawa - powiedział z niechęcią doktor Fong, kiedy wszyscy weszliśmy już do środka i zamknęliśmy za sobą drzwi. - Zabiją was, jeśli się zorientują, że wiecie. Zabijali już wcześniej. Niby jak waszym zdaniem wpakowałem się w ten pasztet?
Te słowa, wypowiadane przez łagodnie wyglądającego dok­torka, stojącego w czerwonym kraciastym szlafroku w cichym, staromodnym przedpokoju, zmroziły mnie do szpiku kości.
Jeszcze bardziej piorunujące wrażenie zrobiły na Lulu, któ­ra naprawdę nie miała pojęcia, w co się wplątała, wsiadając do limuzyny Brandona Starka na Centre Street na Manhattanie. Dosłownie skamieniała. I natychmiast przeszedł jej radosny nastrój. Każdy straciłby humor, słysząc, że może zostać zabity. Zaręczam.
-  Może usiądziemy i o wszystkim nam pan opowie - zapro­ponował Steven, wciąż tym samym spokojnym głosem. Widać miał wprawę w kontaktach z rozhisteryzowanymi neurochirur­gami.              
Doktor Fong posłuchał go tylko dlatego, że nie miał wyjścia. Szurając kapciami, przeszedł do salonu - kwadratowego poko­ju, również urządzonego z nowoangielską skromnością, gdzie wieczorem musiał się palić ogień w kominku. Teraz już wygasł, ale powietrze przesycał przyjemny zapach palonego drewna. Doktor zaświecił pojedynczą lampę na stoliku przy oknie, ale najpierw pozasuwał zasłony we wszystkich oknach, wyglądając na zewnątrz jak człowiek z manią prześladowczą. Najwyraźniej chciał się upewnić, że na podjeździe nie ma żadnego innego sa­mochodu prócz naszego.                                                        
-  Nikt was nie śledził? - zapytał.
Christopher i ja spojrzeliśmy na siebie. Tak się składało, że rzeczywiście zwracam na to uwagę, chociaż wyglądało to na kompletną paranoję.              
-    Tak-powiedziałam.        
: ~ Nie mogliście wybrać jakiegoś innego samochodu? - do­pytywał się gniewnie doktor. - Myślicie, że limuzyna nie wzbu­dzi tutaj sensacji?
-  Nie mieliśmy wyjścia - odparłam zaskoczona.
Fong popatrzył na nas. Na Lulu, która przycupnęła na rzeź­bionej poręczy fotela, wciąż wystrojoną w czapkę szofera i bu­fiastą wieczorową kieckę. Na Stevena, który, spięty i skupiony, stał przy drzwiach do przedpokoju, jakby spodziewał się, że lada moment wpadną tu ludzie Starka. Aż w końcu zerknął na mnie i na Christophera przy wygasłym kominku, z Cosabellą u stóp. On sam wyglądał na kompletnie skołowanego, w piżamie i szlaf­roku, z rozczochranymi włosami. Ale jego mina mówiła wyraź­nie, że nie zrobiliśmy na nim najlepszego wrażenia.
-  Czy pani Fong jest w domu? - zapytałam, bo nagle coś przyszło mi do głowy.                                    
Doktor Fong spojrzał na mnie pogardliwie.
-  Nie - odparł. - Moja matka nie mieszka tu ze mną. Chodziło mi raczej o żonę, ale jego odpowiedź i tak wyjaś­niała wszystko.
-  Proszę nam wyjaśnić, dlaczego - zapytał groźnie Chri­stopher - były chłopak Nikki Howard dostaje e-maile od kogoś korzystającego z komputera w tym domu?
Doktor Fong nagle ukrył twarz w dłoniach. Kiedy ochłonął, odwrócił się i podszedł do niewielkiego sekretarzyka. Otworzył go, wyjął kryształową karafkę z whisky i drżącą dłonią nalał so­bie szklaneczkę.                
Łyknął całą zawartość jednym haustem. I nalał sobie jeszcze jedną.
Tym razem przyniósł sobie drinka na kanapę i usiadł wy­godnie obok Cosabelli, która oczywiście wybrała sobie najwygodniejsze miejsce w domu. Kiedy zwrócił ku nam twarz, zdumiałam się, widząc, że jest biała jak żagle statku na obrazie nad jego głową.
-  Kto jeszcze o tym wie? - zapytał.
-  Nikt - odparłam, spoglądając na Stevena. - To znaczy, oczywiście wszyscy w tym pokoju. I osoba, która namierzyła adres IP.
-  Czy to ktoś godny zaufania? - zapytał doktor, unosząc drżącą ręką szklankę do ust.
-  Tak - zapewniłam go. Przeszłam przez pokój i usiadłam w fotelu naprzeciw kanapy. - Doktorze, o co tu chodzi?
Fong się nie odzywał. Wpatrywał się w bursztynową głębię swojego drinka. Kiedy wreszcie otworzył usta, zapytał:
-  Wiecie, co to jest przysięga Hipokratesa?
Lulu zrobiła skonsternowaną minę. Steven wciąż wyglądał, jakby chciał, żeby do pokoju wpadli jacyś złoczyńcy, żeby móc ich powalić ciosem karate, czy coś w tym stylu.
W końcu odezwał się Christopher.
-  Tak. To przysięga, którą składają wszyscy lekarze, zanim zaczną praktykować medycynę.
-  Przede wszystkim nie szkodzić - dodałam.
-  Zgadza, się - odparł doktor. - W Instytucie Starka wszyscy to sobie powtarzamy. Nikomu nie szkodzimy. Przeszczepiamy mózgi ze straszliwie okaleczonych ciał, które nie mają szans na przetrwanie, do zdrowych ciał dawców, których mózgi umar­ły. Żeby nasi pacjenci mieli drugą szansę na życie. Tak właś­nie było z tobą. - Spojrzał na mnie. - Pracowałem w Instytucie Starka dziesięć lat i nigdy ani przez chwilę nie kwestionowałem, czy to, co tam robimy, jest etyczne. Aż do dnia twojego wy­padku.
Obrzucił spojrzeniem kolejno nas wszystkich.
-  Co się wydarzyło? - zapytałam ochrypłym głosem. Od-kaszlnęłam, żeby oczyścić gardło.
-  Asystowałem przy operacji - powiedział doktor Fong, pa­trząc w przestrzeń. - Twoim przypadkiem zajmował się doktor Holcombe. Nikki Howard była zbyt ważna, żeby powierzyć ją komuś innemu. Ja zwykle prowadzę oddział szkoleniowy insty­tutu...                                                                              
-  Oddział szkoleniowy? - przerwałam mu.
-  Tak, oczywiście - odparł. - Zapotrzebowanie na prze­szczepy jest tak duże, że mamy listę oczekujących. Ale kolejka jest na kilka lat naprzód, a niektórzy pacjenci nie mogą. albo nie chcą czekać. Więc chirurdzy z całego świata mogą przyjeżdżać do instytutu i za darmo ich szkolimy, żeby mogli sami przepro­wadzać takie operacje. Pozwalamy im ćwiczyć na ciałach daw­ców...
-  Na ciałach dawców? - Byłam przerażona. Christopher
spojrzał na mnie, zirytowany, że znów przerywam, ale nie mog­łam się powstrzymać. Na ciałach dawców?
-  Och, mamy ich całkiem sporo - wyjaśnił doktor Fong. - Oso­by, u których zgodnie z procedurami stwierdzono śmierć mózgo­wą i które ofiarowały swoje ciała nauce. Niestety, osób w stanie wegetatywnym jest aż nadto, z powodu wypadków, a często także z winy przedawkowania alkoholu i narkotyków. Nie mamy oczy­wiście zdolnych do życia mózgów, które moglibyśmy im prze­szczepiać, bo te bierzemy od pacjentów takich jak ty...
Uniosłam rękę, bo mnie zemdliło i nie chciałam słuchać da­lej. Ale się opanowałam.
-  Nieważne - powiedziałam. - Proszę mówić.
-  No więc - podjął doktor Fong - doktor Holcombe i doktor Higgins byli chirurgami prowadzącymi w twoim przypadku. Ale w tym przeszczepie... było coś dziwnego. Doktor Holcombe po­wiedział, że Nikki Howard miała w rodzinie wiele przypadków genetycznych wad mózgu. I że ją też zabiła taka wada.
Zobaczyłam, że Lulu jest już kompletnie skołowana. Ale kiedy nikt inny nie zareagował na rewelację doktora Fonga, że jestem martwa, chociaż ewidentnie stałam obok żywa, nie ode­zwała się słowem.
- Kiedy już cię pozszywał, zrobiłem coś, czego nigdy nie robię w zwykłych okolicznościach - ciągnął doktor Fong. Po­szedłem zbadać usunięty organ. Zawsze interesowały mnie anomalie mózgu i chciałem zobaczyć, jak wyglądała wada u Nikki Howard.
Gdzieś na górze usłyszałam odgłos otwieranych i zamyka­nych drzwi. A potem tupanie. Ktoś chodził po pokojach na gó­rze. Ale doktor Fong nie zwracał na to uwagi.
-  Nikki Howard nie miała żadnych anomalii w mózgu. Była idealna. Żadnego defektu. Nie istniał żaden tętniak, który miał ją zabić, według doktora Holcombe'a. Rzekoma przyczyna jej śmierci i tej nagłej transplantacji w ogóle nie istniała. Nikki była całkowicie zdrowa.
Spojrzałam na Christophera. Mówił, że nie wierzy w przy­padki. „Czy ktokolwiek wie, co naprawdę stało się z Nikki tam­tego dnia? Straciła przytomność i już się nie obudziła. Stark twierdzi, że to był tętniak. Ale skąd możemy mieć pewność?"
Teraz znaliśmy odpowiedź. To nie był wypadek. Christopher odpowiedział na moje spojrzenie zadowoloną miną. Miał rację.
-  W takim razie... co jej zrobili? - zapytałam. - Żeby stra­ciła przytomność?
-  Tego się już chyba nigdy się nie dowiemy - odparł Fong. - Kiedy operacja dobiegła końca, nie dopuszczono mnie do cia­ła. .. Nikki. Miałem tylko zająć się odpadami medycznymi.
Lulu wciągnęła z sykiem powietrze. Miała przerażoną minę.
-  Czyli... mózgiem Nikki?
Doktor spojrzał na nią z podziwem, jakby nagle go uderzyło, że jest bystrzejsza, niż sądził.
-  Zgadza się - powiedział. - Miałem się go pozbyć.        . .
-  Ale - wtrącił Steven - składał pan przysięgę.
-  Nie szkodzić - mruknęłam.
-  Dlaczego? - zapytał Steven. Był równie przerażony jak Lulu. - Dlaczego ktoś miałby usuwać dziewczynie całkowicie sprawny mózg?
-  Chyba potrafię na to odpowiedzieć - rzucił Christopher.
Ale w tej chwili na schodach zatupotały drobne kroki - zna­jomy dźwięk, który kazał Cosabelli nadstawić z ciekawością uszy.
W następnej chwili zaczęła ujadać. Na jej szczekanie od­powiedziało radosne skomlenie, kiedy dwa miniaturowe pud­le, dokładnie takie same jak ona - tyle że jeden czarny, drugi w kolorze kakao - wpadły do pokoju. Rzuciły się w stronę Co-sie, która zeskoczyła z kanapy i popędziła do nich, wymachując z radością ogonkiem i witając się z nimi jak z dwójką starych, dawno niewidzianych przyjaciół.
-  Harry! Winston! - Starsza kobieta w szlafroku frotte wpad­ła do pokoju za psami, klaszcząc w dłonie. - Spokój! Spokój!
Choć włosy miała przyklepane od poduszki i była bez maki­jażu, rozpoznałam ją- Jeszcze zanim Steven porzucił swój poste­runek przy drzwiach i krzyknął ze zdumieniem:
-  Mama?
Dee Dee Howard. Mama Nikki Howard mieszkała w domu doktora Fonga.
Chodzi o to, że właściwie wiedziałam o tym już wcześniej. Od chwili, kiedy skojarzyłam fakty i zrozumiałam, co naprawdę znaczą te e-maile, które dostawał Justin. Bo dlaczego miałaby porzucać firmę i wszystko, co znała i kochała, jeśli nie dla cze­goś - lub kogoś - kogo kochała milion razy bardziej?
-  Steven! - wykrzyknęła na jego widok. Radośnie wyciąg­nęła do niego ręce. Był sporo wyższy od niej i musiał się schylić, żeby mogła wziąć go w ramiona. Miał totalnie osłupiałą minę.
- Nie wiedziałam, że tu jesteś!
-  Mamo - powiedział, kiedy go uściskała. - Szukałem cię. Wszyscy bardzo się martwili. Leanne. Mary Beth. Nie widzia­łaś komunikatów w wiadomościach? Myśleliśmy, że cię zamor­dowali.
-  Och! -jęknęła pani Howard. - Przepraszam, skarbie. Tak, widzieliśmy komunikaty. Ale zakładaliśmy, że to Stark próbuje mnie podejść. Nie przyszło mi do głowy, że to ty mnie szukasz.
- Spojrzała na mnie. I skamieniała. - Och! O... - powiedziała. Jej oczy napełniły się łzami. Przyglądała mi się z przerażeniem pomieszanym z fascynacją. - Ja... Nie wiem, co powiedzieć. Wyglądasz... wyglądasz dokładnie jak...
Nie mogła mówić dalej. Nie musiała. Wiedziałam, o co chodzi.
Tylko że ja nie tylko wyglądałam jak ta osoba. Ja nią byłam. W pewnym sensie.                              
Christopher podszedł do mnie i położył mi dłoń na ramie­niu. Chciał mi pokazać, że mnie wspiera. I byłam mu bardzo wdzięczna za ten gest.
-  To musi być dla pani bardzo trudne - rzekł łagodnie do pani Howard.
-  To jest... - Matka Stevena pokręciła głową. Jej południo­wy akcent był wyraźniejszy niż u syna. Ale był przyjemny, po­dobnie jak jej odrobinę przyblakła uroda. - Przepraszam. Nie chciałam się gapić. Ale jesteś taka podobna do niej.
Bo nią jestem, chciałam powiedzieć. A w każdym razie miesz­kam w jej ciele.
-  Nic nie szkodzi - rzuciłam tylko. Cosabella u moich stóp wciąż radośnie witała się ze swoimi kuzynami czy brać­mi, Harrym i Winstonem, hasając po dywanie doktora Fonga. Postanowiłam zmienić temat. - Więc pani była tu przez cały czas?
-  O tak - odparła pani Howard. Wsunęła palce w dłoń Stevena. - Doktor Fong zadzwonił do mnie i wyjaśnił całą sytuację. Powiedział, jakie to ważne, żebym nie zostawiła śladów, po któ­rych Stark mógłby mnie namierzyć. Przyjechałam natychmiast. Bardzo mi przykro, że cię tak wystraszyłam, skarbie - powie­działa do Stevena. -Ale bałam się kontaktować z Lenne. Wiesz, jaka z niej plotkara. A Mary Beth jest chyba jeszcze gorsza. Ale jesteś tu, i tylko to się liczy. Och, mam ci tyle do powiedzenia! Co u ciebie? Tak się cieszę, że wróciłeś do domu!
Steven był rozdarty. Nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać. Znałam to uczucie. Dom. Chyba nie mógł być dalej od domu.
A jednak był w jej ramionach. Więc może jednak to był dom?
Usłyszałam jakiś dźwięk, dobiegający od strony fotela, w którym siedziała Lulu. Kiedy na nią spojrzałam, nerwowo kręciła w palcach kosmyk jasnych włosów. Kiedy się zoriento­wała, że prawe wszyscy w pokoju patrzą na nią, podskoczyła
i rzuciła skruszona:
-  Przepraszam! Tylko że... - Wyglądała mizernie i delikat­nie w przyćmionym świetle w salonie doktora Fonga. - Nie ro­zumiem. Co my tutaj robimy?                          -
-  Przyjechaliśmy odszukać mamę Stevena - wyjaśniłam, wskazując ruchem głowy panią Howard. - Ale ważniejsze jest to, dlaczego się tu znalazła. Zgadza się, doktorze?
Doktor Fong westchnął. Nie chciał o tym mówić. W ogóle nie chciał niczego tłumaczyć.
-  Potrzebowałem jej pomocy. Składałem przysięgę - po­wiedział ze znużeniem. - Kazali mi wyrzucić mózg Nikki. Ale zrobić to,  chociaż był całkowicie sprawny... To by było mor­derstwo. Dużo zawdzięczam Stark Enterprises. Ale nie mogłem brać udziału w morderstwie niewinnej kobiety.  
-  Więc skoro nie pozbył się pan mózgu Nikki - powiedział wciąż skołowany Steven - to co pan z nim zrobił?
Jak na dany znak otworzyły się boczne drzwi i do pokoju weszła młoda kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałam - przeciętnego wzrostu, przeciętnej tuszy, o kasztanowych wło­sach, które nie były ani proste, ani kręcone. Mrużyła oczy, jakby dopiero co się obudziła, chociaż w pokoju nie było szczególnie jasno.                          '..
- Boże - jęknęła. - Nie da się już bardziej hałasować? Niektórzy nie wstają o świcie i chcieliby jeszcze trochę pospać.                                                
Nagle jakby dotarło do niej, że w salonie jest więcej osób niż tylko doktor Fong i pani Howard. Otworzyła oczy trochę szerzej.
Ale dopiero kiedy jej spojrzenie padło na mnie, zareagowa­ła odpowiednio do sytuacji. Jej pełna, odrobinę dziecinna twarz poczerwieniała, a w zielonych oczach zapłonął ogień.
W mgnieniu oka uniosła rękę i z całej siły plasnęła mnie otwartą dłonią w policzek.
Tak jest. Dała mi w buzię.
 - Ty suko - powiedziała Nikki Howard.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz