Najfajniejsze w lataniu prywatnym samolotem jest to, że nie musisz być na lotnisku dwie godziny wcześniej. Zjawiasz się pięć minut przed odlotem i nie każą ci nawet przechodzić przez bramki ochrony. Otwierają specjalne wejście i pozwalają podjechać twojej limuzynie pod sam samolot. Wystarczy wysiąść z samochodu z torebką i psem, którego możesz spuścić ze smyczy, bo to twój samolot... No, samolot twojego szefa, ale to na jedno wychodzi. A potem siadasz sobie, gdzie chcesz. Nikt nie sprawdza ci biletu ani dokumentów, ani niczego. Mówią tylko: „Dzień dobry, panno Howard" i podają szampana. Albo sok pomarańczowy, jeśli jest się nastolatką, oczywiście.
Po pięciu minutach odlatujesz. Żadnych pokazów, jak zapinać pasy i zakładać maski tlenowe. Żadnych wrzeszczących bobasów. Żadnych kolejek, żeby skorzystać z ciasnych toalet. Nic z tych rzeczy.
Za to masz luksusowe skórzane siedzenia, błyszczące mahoniowe stoły, WiFi. O tak! Ta historia z zakazem używania WiFi i komórek podczas lotu? Totalna bzdura. Gdy lecisz liniami Stark Air, nie ma żadnego zakazu. No i są świeże kwiaty, duże okno i odtwarzacz DVD firmy Stark, jeśli tylko go potrzebujesz. A do tego ogromna biblioteka filmowych nowości do wyboru.
Do takiego stylu życia można się przyzwyczaić. I mieć trudności z powrotem do zwykłego sposobu podróżowania. Czy jestem hipokrytką, skoro nienawidząc Stark Enterprises za to, co mi zrobili (mnie i tysiącom właścicieli małych przedsiębiorstw, nie wspominając środowiska naturalnego), i tak wolę latać prywatnym samolotem Richarda Starka zamiast zwykłymi liniami?
Tak.
Jeśli dzięki temu miałam wrócić do domu, do Christophera - i mojego nowego, szczęśliwego życia, kiedy już zaczniemy ze sobą chodzić - osiem godzin wcześniej, niż gdybym leciała zwykłym samolotem, to miałam to gdzieś.
Szybciej, niż się spodziewałam, ujrzałam pod nami Manhattan, okryty szarymi deszczowymi chmurami. Jakimś cudem widok tej wyspy, sterczącej ze słonawych czarnych wód rzek Hudson i East jak wysunięty środkowy palec, zachwycił mnie o wiele bardziej niż wyspy tropikalne z ich białymi plażami.
Wyciągałam szyję, próbując dojrzeć Washington Sąuare Park i blok, w którym mieszkała moja rodzina, kiedy dostałam pierwszego esemesa na moją ni estarkowską komórkę.
„SOS", pisała Frida. Dzwoń jak najszybciej.
Wystukałam jej numer, zanim się zastanowiłam, że to przecież moja siostra Frida, dla której sytuacją kryzysową potrafi być brak kredek do oczu w Sephorze. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to to, że tata miał zawał serca. W końcu był przepracowanym białym mężczyzną w średnim wieku. Większość tygodnia spędzał w New Haven, bo był wykładowcą w Yale. Widywałyśmy go tylko w weekendy. I doskonale wiedziałam, czym się głównie odżywiał. Pączkami z Dunkin' Donuts i zimną kawą. Ani razu nie widziałam, żeby ćwiczył. Albo zjadł jakiś owoc.
- Frida? - spytałam, kiedy odebrała. Zauważyłam, że Brandon, siedzący po przeciwnej stronie, uniósł z irytacją powiekę, słysząc mój zdenerwowany głos. Całą drogę spał. Albo udawał, że śpi. A rano traktował mnie dość chłodno. Myślę, że nie do końca poradził sobie z tym, co wydarzyło się między nami zeszłego wieczoru - to znaczy, że odrzuciłam jego propozycję.
Kiedy tylko się zorientował, że rozmawiam przez telefon, a nie mówię do niego, zamknął z powrotem przekrwione oko.
- O co chodzi? - spytałam nagląco, ale na tyle cicho, żeby nie przeszkadzać skacowanemu synowi mojego szefa. - Coś z tatą? Wszystko w porządku?
- Co? Nie, nie chodzi o tatę. - Frida, na drugim końcu linii, była ewidentnie przygnębiona. - Ale nic nie jest w porządku. To
mama.
- Co z mamą? - Mama? Była okazem zdrowia. Każdego ranka przepływała parę basenów na studenckiej siłowni. Jadała wyłącznie sałatki i kurczaka bez skórki. Była wręcz obrzydliwie zdrowa. - Coś jej się stało?
- Wszystko z nią w porządku -odpowiedziała Frida. -Przynajmniej fizycznie. Gorzej z głową. Dowiedziała się, że jestem czirliderkąi teraz chce, żeby mnie wyrzucili z drużyny.
Opadłam na mój skórzany fotel. Poczułam taką ulgę, że nie mogłam wydobyć z siebie głosu. I miałam ochotę zamordować Fridę za to, że mnie tak wystraszyła.
- Em - ciągnęła Frida. - Musisz tu natychmiast przyjechać i spróbować jej przemówić do rozsądku. Mówi, że nie mogę jechać na obóz czirliderek.
- Jestem w samolocie - powiedziałam, spoglądając przez okno na połyskującą zimno rzekę Hudson. - Byłam na Wyspach Dziewiczych, pamiętasz? Nie ma mowy, żebym mogła do was wpaść. - No i miałam o wiele ważniejsze rzeczy do roboty niż rozsądzanie kłótni między matką a siostrą. Zgoda, prawdopodobieństwo, że Christopher znowu przyjdzie, nie było wielkie... chociaż właściwie była niedziela i raczej nie miał nic lepszego do roboty. Wiedziałam, że w niedziele Christopher albo grał w Journeyąuest, albo szwendał się po sklepach z grami komputerowymi, żeby zobaczyć, czy w sobotę nie przywieźli czegoś nowego. Postanowiłam jednak, tak na wszelki wypadek, siedzieć cały dzień w domu.
- Poza tym, czy nie martwisz się o ten obóz trochę za wcześnie? - spytałam siostrę. - Jest grudzień. Do lata masz parę miesięcy, żeby urobić mamę. - Albo stracić zainteresowanie machaniem pomponami i zająć się czymś bardziej angażującym umysł, jak na przykład inżynierią kosmiczną, pomyślałam. Ale nie wypowiedziałam tego głośno.
- Chodzi o tygodniowy obóz w czasie ferii świątecznych, na którym mamy dopracować układy - wyjaśniła Frida. - Na Florydzie. Wszyscy z drużyny jadą. A mama mówi, że prędzej padnie trupem, niż puści córkę na obóz czirliderek, żeby się uczyła fikać nogami.
- Na święta jedziemy chyba do babci? - spytałam. Cosabella, która uwielbiała latać samolotem prawie tak samo jak jeździć samochodem, zdecydowała, że widok z moich kolan już nie jest interesujący. Skoczyła na drugą stronę alejki, żeby zobaczyć, co się dzieje za oknem Brandona. Porządnie go przy tym podrapała, fundując mu pobudkę, której nie nazwałabym przyjemną. Bezgłośnie powiedziałam „sorki", ale tylko obrzucił mnie niezadowolonym spojrzeniem.
W słuchawce zapanowała niezręczna cisza. Myślałam nawet, że wlecieliśmy w miejsce, w którym nie było zasięgu, ale Frida powiedziała:
- No tak. Jedziemy. Obóz czirliderek zaczyna się po świętach. Ale Em...
- W takim razie problem rozwiązany - powiedziałam. - Posłuchaj, zadzwonię do mamy. Powinna być zadowolona, że masz koleżanki, dbasz o kondycję i robisz coś ponadprogramowego, co będzie dobrze wyglądać w twoich podaniach na studia. Tak mi się wydaje. I okej, piłka nożna czy lacrosse mogłyby być lepiej widziane, ale...
- Nie wystarczy, że zadzwonisz - przerwała mi Frida. - Musisz tu przyjść. Ona musi usłyszeć to od ciebie osobiście. Inaczej w życiu mnie nie puści...
- Dobra - powiedziałam. - Wpadnę, kiedy tylko podrzucę swoje rzeczy do domu. A tak przy okazji, to mam dla was prezenty. - Świąteczne zakupy weszły na zupełnie inny poziom, od kiedy mam na nie pieniądze. To, że mogłam kupić moim bliskim prezenty, o jakich zawsze marzyli, a na które nigdy nie było ich stać, było fantastyczne. Naprawdę fajniej było dawać, niż dostawać. Nie mogłam się doczekać miny Fridy, kiedy otworzy czarne, aksamitne pudełeczko i zobaczy, co jej kupiłam.
Frida się nie odezwała, co było dosyć dziwne, bo zwykle buzia jej się nie zamykała.
Może była tak przytłoczona wdzięcznością, że nie wiedziała, co powiedzieć.
Tia. Jasne.
Niezwykła cisza. Chyba rzeczywiście lecieliśmy przez jakąś komórkową martwą strefę. Rozłączyłam się i poszłam uwolnić eks chłopaka Nikki Howard od Cosabelli.
Brandon nie wyglądał na szczególnie wdzięcznego. Nie dziwiłam mu się. Cosabelli zdecydowanie przydałoby się szkolenie.
Przymusowe siedzenie w samolocie było męczące nie tylko dla Cosie, choć tylko ona okazała to bez żenady. Po otwarciu drzwi natychmiast nasikała na płytę lotniska. Zrobiła dokładnie to samo, kiedy Karl, nasz portier, otworzył drzwiczki samochodu, który przywiózł nas z lotniska Teterboro. Cosie wyskoczyła i pobiegła truchtem do wielkiej donicy przed naszym domem. Gdzie indziej miała to zrobić?
- Witamy w domu, panno Howard - powiedział Karl, gdy wysiadłam w lodowatą mżawkę, padającą z ołowianych chmur. Pogodzie daleko było do łagodnej bryzy z Wysp Dziewiczych i nikt nie biegł do mnie z pina coladą, jak w hotelu na St. John. - Mam nadzieję, że dobrze się pani bawiła na wyjeździe.
- Było świetnie - odpowiedziałam automatycznie. Zrobiłam się nerwowa, jak zawsze, kiedy Cosie się załatwiała. Karl musiał to zauważyć, bo powiedział:
- Och, ja to posprzątam, panno Howard. Proszę szybko wejść do środka i nie stać na tym zimnie. Aha... Chyba powinienem uprzedzić... w holu czeka na panią gość. Nie byłem pewien czy... zresztą, sama pani zobaczy.
Serce mi zapikało, chociaż mówiłam sobie, że to nie może być on. Siedzenie w holu i czekanie, aż dziewczyna wróci do domu, zupełnie nie było w stylu Christophera.
Ale gdy weszłam do holu i zobaczyłam błysk krótkich blond włosów, nie mogłam nie pomyśleć: To on! O mój Boże, to on!
I nagle tak się zdenerwowałam, że zaczęłam się trząść.
Co było absurdalne. W końcu od wieków byłam jego przyjaciółką. Na litość boską, urządzaliśmy sobie konkursy bekania. No dobra, to było w siódmej klasie, ale jednak. Dlaczego teraz się denerwowałam? Miałam całkiem nowe ciało, a on tego do tej pory nie rozgryzł, mimo że zostawiłam mu kiedyś bardzo ewidentną wskazówkę. Cały czas tak bardzo tęsknił za starą mną
- tą, której nie zauważał, póki nie było za późno - że nie zdawał sobie sprawy (najwyraźniej do teraz), że doniesienia prasowe o mojej śmierci były mocno przesadzone. Powinnam się cieszyć, że wreszcie do niego dotarło.
Więc dlaczego z nerwów zamieniałam się w galaretę?
Nie mogłam się nawet zmusić, żeby spojrzeć w jego stronę. A ponieważ nie umiałam sobie poradzić z tą sytuacją i chciałam ją rozegrać na zimno, jak kiedyś doradziła mi Lulu, udałam, że go nie widzę. Ruszyłam do windy z Cosabellą truchtającą przy nodze, starając się kołysać biodrami jak Nikki Howard, choć wiedziałam, że idę niezgrabnie jak Em Watts. Nagle usłyszałam męski głos:
- Nikki.
Nie chciałam wyglądać na zbyt chętną. Faceci tego nie lubią
- według Lulu, mojego domowego eksperta od facetów. Musiałam pozwolić mu przejąć inicjatywę. Musiałam pozwolić mu myśleć, że przyjście tutaj było jego pomysłem. Bo w sumie było. Musiałam...
- Nikki. Chwileczkę. To nie on!
To nie był głos Christophera.
Rozejrzałam się. Owszem, w holu stał wysoki blondyn. Zbudowany dokładnie tak, jak opisała to przez telefon Lulu.
1 patrzył prosto na mnie.
Ale był ubrany w polowy mundur marynarki wojennej. Christopher nigdy by nie wstąpił do wojska, jako że jego ojciec, Komendant, wykładowca nauk politycznych na uniwersytecie w Nowym Jorku, wpoił synowi głęboko zakorzenioną niechęć do podlegania jakiemukolwiek zwierzchnictwu. Poza tym, jako licealista, tak jak ja, nie mógł się zaciągnąć do wojska, nawet gdyby chciał.
Na twarzy blondyna malowała się głęboka niechęć.
Najwyraźniej skierowana pod moim adresem. Wokół nie było nikogo innego.
Świetnie. Co takiego zrobiłam temu Blondasowi? Nigdy go nawet nie widziałam.
- Ehm - powiedziałam, pospiesznie, wciskając guzik przywołujący windę. - Przepraszam. Mówisz do mnie?
Awersja na twarzy Blondasa się pogłębiła. Wyglądał na jakieś dwadzieścia lat, może trochę więcej. Na mundurze miał mnóstwo różnych znaczków. Ale byłam zbyt zafascynowana jego pełną niechęci miną, żeby oderwać wzrok od twarzy faceta i czytać, co jest na nich napisane.
- Przestań się wygłupiać, Nik - powiedział, podchodząc do mnie. Jego głos był głęboki. Zauważyłam w nim słaby ślad południowego akcentu. - Ta bzdura z amnezją może i zadziała na twoich modnych przyjaciół, ale mnie na to nie nabierzesz.
Zamrugałam i spojrzałam w stronę drzwi wejściowych budynku. Karl ciągle był na zewnątrz i sprzątał po Cosabelli. Co było dość niefortunne, bo jego zadaniem było zapobieganie tego typu nieprzyjemnym sytuacjom. Przyznaję, że Blondas nie wyglądał jak te łajzy z kitkami, które przychodziły tu i żądały pieniędzy, bo inaczej pójdą do jakiegoś brukowca i opowiedzą obleśną historyjkę o gorącej nocy w Vegas czy gdziekolwiek indziej.
Czego innego mógłby jednak chcieć?
- Przepraszam - powiedziałam. W myślach powtórzyłam sobie gadkę, którą musiałam wygłaszać już ze sto razy w ciągu ostatnich paru tygodni. Zawsze wtedy, gdy miałam do czynienia z tak zwanymi przyjaciółmi i krewnymi Nikki, którzy usiłowali mnie podejść, mówiłam: - Naprawdę mam amnezję i zupełnie nie pamiętam, kim jesteś. Będziesz musiał się przedstawić. Więc nazywasz się...?
Niebieskie oczy Blondasa kogoś mi przypominały. Tylko kogo? Od początku spoglądały na mnie zimno, a teraz zrobiły się jeszcze zimniejsze.
- Serio - powiedział. - Zamierzasz się przy tym upierać? Przy tym numerze z amnezją? Naprawdę myślisz, że ci się to ze mną uda? Ze mną?
Słowa „Przy tym numerze z amnezją" wypowiedział w taki sposób, jakby Nikki już kiedyś próbowała na nim podobnych sztuczek. I to najwyraźniej nieskutecznie.
- To nie jest żaden numer - powiedziałam, wysuwając podbródek. Chociaż oczywiście była to jedna wielka ścierna. Nie miałam żadnej amnezji. Po prostu nie byłam Nikki Howard. No... może z prawnego punktu widzenia... - Naprawdę nie mam pojęcia, kim jesteś. Jeśli nie chcesz w to uwierzyć, to lepiej wyjdź, zanim będę zmuszona zrobić coś, czego oboje pożałujemy.
- Co na przykład? - spytał. - Zadzwonisz po gliny? Dokładnie o to chciałam poprosić Karla - chociaż trochę mi
było głupio wzywać policję do żołnierza armii USA - więc nic nie odpowiedziałam.
Blondas gapił się na mnie jeszcze chwilę.
- Mój Boże - powiedział po chwili z niedowierzaniem, które powoli pojawiało się na jego przystojnej, choć trochę zmęczonej twarzy. - Naprawdę byś to zrobiła, co? Nasłałabyś na mnie gliny.
- Mówię ci. - Odetchnęłam z ulgą, kiedy winda wreszcie przyjechała. - Nie mam pojęcia, kim jesteś. A teraz, jeśli pozwolisz, właśnie wróciłam z sesji i jestem potwornie zmęczona. Muszę się jeszcze rozpakować...
Kompletnie mnie zaskoczył. Po prostu wyciągnął rękę i złapał mnie za ramię. Uścisk był mocny. Nie dałabym rady się z niego wyrwać, choćbym nawet próbowała. A nie miałam zamiaru tego robić, bo chciałam zachować moje kończyny w jednym kawałku.
Teraz zaczęłam się bać. Karl gdzieś zniknął, a hol był pusty, co jak na niedzielne popołudnie było dość niezwykłe. O tej porze pozostali lokatorzy naszego apartamentowca, pnący się po drabinie kariery i wynajmujący mieszkania za dziesięć tysięcy miesięcznie, pędzili zwykle na treningi albo do Starbucksa na latte. Kim był ten gość o lodowatym spojrzeniu i w wojskowym mundurze?
- Mówię ci, Nik, przestań się wygłupiać - powiedział głosem równie twardym jak jego uścisk. Cosabella u moich stóp wyczuła, że coś się dzieje, i zaskomlała nerwowo. Blondas ją zignorował. - Wstydzisz się przyznać, że mnie znasz? Dobra. Zawsze tak było. Ale jak możesz jej robić coś takiego? Znikła, a ciebie to nawet nie obchodzi? Przecież wiesz, że nie mogłem się nią opiekować, kiedy byłem na okręcie podwodnym. A teraz jej po prostu nie ma! Nikt nie wie, gdzie się podziała, nawet jej najlepsze przyjaciółki, Leanne i Mary Beth. Nie odezwała się do nich. I nawet nie próbuj mi wmawiać, że to nie jest twoja wina.
Patrzył na mnie oskarżycielsko, a ja naprawdę nie miałam pojęcia, o czym mówi. To wszystko brzmiało jak z kosmosu. Leanne? Mary Beth? I kto zniknął? Kim była „ona"?
Musiała być dla niego ważna. Na tyle, że z jego oczu zniknął cały chłód. Teraz płonęło w nich uczucie.
Uczucie, które dziwnie przypominało nienawiść.
Do mnie.
- Chwileczkę - powiedziałam, podnosząc wolną rękę. Ta druga zaczynała już drętwieć, bo żelazny uścisk Blondasa odciął dopływ krwi. - Zwolnij. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Kto to jest Leanne? Kto to jest Mary Beth? Kim ty jesteś?! I kim jest ta zaginiona kobieta?
To ostatnie pytanie walnęło go jak pięść w brzuch. Był tak zszokowany, że puścił moją rękę i cofnął się o krok, gapiąc się na mnie, jakbym była jakimś dziwnym i nieszczególnie atrakcyjnym gatunkiem zwierzęcia, które właśnie pokazano w zoo. Może w domku dla gadów.
- Twoją matką - powiedział w końcu, wskazując jedną z naszywek na piersi, na której, dopiero teraz to zauważyłam, widniało: „Howard". -A ja jestem twoim starszym bratem. Mam na imię Steven. Teraz mnie sobie przypominasz, Nikki?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz