piątek, 6 lipca 2012

#6


Okej, więc sprawy wyglądały marnie, ale jeszcze nie tak naj­gorzej. Owszem, brat Nikki Howard wprowadzał się do mnie, jej mama zaginęła, a ja stanęłam na czele poszukiwań.
Przynajmniej Nikki miała brata i mamę. A jeszcze kilka go­dzin temu uważałam ją za jedynaczkę i sierotę. No, coś w tym stylu. Jakaś rodzina zawsze jest lepsza niż jej brak, nie?
Oczywiście było trochę irytujące, że co pięć minut moja współlokatorka powtarzała jak nakręcona:
-  Myślisz, że mu się spodobałam?
Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Lulu tak się zachowywa­ła przez faceta. Cóż, oczywiście nie znałam jej zbyt długo.
Nawet gdybym w ogóle jej nie znała, od razu bym wiedziała, że się napaliła (i to łagodnie mówiąc) na starszego brata Nikki Howard.
Co było smutne, bo miałam praktycznie sto procent pewnoś­ci, że to uczucie nie było odwzajemnione.
Prawdę mówiąc, podejrzewam, że to właśnie dlatego Steven tak bardzo spodobał się Lulu. Był pierwszym młodym, hetero-seksualnym facetem - zakładałam, że Steven Howard nie jest gejem, a przynajmniej nie wyglądał na to, chociaż nigdy nic nie wiadomo, szczególnie z wojskowymi i tą ich zasadą „nie pytaj i nie mów" - który nie zwracał na nią uwagi.
-  Przecież musiałam mu się spodobać chociaż odrobinę - do­pytywała się Lulu, rozciągnięta w poprzek mojego łóżka, wciąż jeszcze w jedwabnej piżamie. -No bo przecież jestem ładna, nie?
-  Jesteś bardzo ładna - zapewniłam, wbijając nogi w fu­trzane kozaki (imitację Uggsów marki Stark). Serio, nigdy nie sądziłam, że nawet po śmierci - ha, ha! - ktoś mnie zobaczy w takich butach. A to dlatego, że nosiły je wszystkie dziewczyny z LAT, łącznie z moją siostrą. Prawdę mówiąc, nawet teraz bym ich nie włożyła, gdyby nie wymagał tego ode mnie pracodawca. Starkowskie podróbki Uggsów były najnowszym hitem... i kosztowały o połowę mniej niż oryginalne. Ale, wierzcie albo nie, było to najwygodniejsze obuwie, jakie można było włożyć, kiedy poduszeczki palców stóp miało się zdarte od wiszenia na skale. I kiedy się przez godzinę chodziło w tę i z powrotem po mieszkaniu, wydzwaniając do operatora komórkowego i błaga­jąc go o wydruk połączeń - przychodzących, nie wychodzących - za ostatnie dwa miesiące.
-  Tak, jestem ładna - stwierdziła stanowczo Lulu, głasz­cząc Cosabellę i przerywając moje rozmyślania. - Jestem ładna, i to bardzo! On po prostu jeszcze mnie nie zna. Każdy chłopak, który mnie lepiej pozna, od razu to zauważa: Lulu Collins jest urocza! A poza tym Steven wciąż wydaje się najeżony po tym, jak okropnie go traktowałaś przez ostatnie lata. Nic dziwnego, że jest taki zgnębiony, nadąsany i w ogóle.
-  Hej - powiedziałam, posyłając jej spojrzenie pełne urazy. Sumienie i tak gryzło mnie niemiłosiernie, że nie rozpoznałam własnego brata. No okej, brata Nikki. Miałam zamiar mu to wy­nagrodzić, osobiście odnajdując jego zaginioną mamę, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Chociaż nie miałam bladego pojęcia, jak tego dokonać.
-  Och, no tak... - zreflektowała się Lulu. - Zapomniałam. To twoje stare wcielenie było wredne dla Stevena. Sorry. Ale jak mogłaś go traktować w ten sposób? To takie ciacho. W życiu nie widziałam takiego faceta. Widziałaś te bicepsy? - Lulu paplała w najlepsze, gapiąc się w sufit, gdy już ułożyła sobie moją po­duszkę pod głową. - Pewnie jest naprawdę silny. Wygląda, jakby mógł mnie podnieść jedną ręką. Zauważyłaś?
-  Uch! - sapnęłam, wkładając dopasowaną skórzaną kurt­kę. Pstryknęłam palcami, przywołując Cosabellę. - To mój brat, Lulu. Nie przyglądałam się jego bicepsom. No bo... fuj! Słu­chaj, gdyby ktoś dzwonił, to zabrałam Cosie na spacer na jakąś godzinkę. Niedługo wracam. Okej?
-  Pani kapitanowa Howard. - Lulu westchnęła, wciąż ga­piąc się w sufit. - Nie, pani majorowa Howard!
Kompletnie jej odbiło. To smutne, naprawdę. Dziewczyny zupełnie przesadnie reagują na mundur. Miałam nadzieję, że kiedy wrócę do domu, Lulu będzie już bardziej sobą. Albo że przynajmniej wyszoruje zęby.
Tymczasem musiałam zajrzeć w parę miejsc. Wyszłam z po­koju, włożyłam szalik, rękawiczki i wełnianą czapkę, a do tego ciemne okulary, choć na dworze wciąż było szaro i posępnie. Nie chciałam, żeby ktoś mnie rozpoznał. Dopóki nie zaczęłam żyć w ciele sławnej osoby, nie miałam pojęcia, co przeżywają celebryci, kiedy ludzie łapią ich za ciuchy, wrzeszczą i próbu­ją zmusić do porozmawiania przez komórkę ze znajomymi w Pasadenie, żeby udowodnić, że naprawdę spotkali kogoś ta­kiego. W końcu wzięłam smycz Cosabelli i jej płaszczyk - bo psy marzną i mokną dokładnie tak samo jak my, a Cosabella naprawdę trzęsie się jak człowiek, kiedy jej zimno - torbę z pre­zentami dla mojej rodziny i wreszcie wyszłam z budynku, kieru­jąc się w stronę Washington Sąuare Park.
Nie powinnam tego robić. Prawdę mówiąc, moi „opiekuno­wie" ze Starka subtelnie sugerowali mi, żebym nie odwiedza­ła rodziców w domu, od kiedy poszłam tam po raz pierwszy i zabrałam ze sobą Lulu. Nietrudno było sobie wyobrazić, skąd wiedzieli, że tam byłyśmy... szczególnie że po powrocie zoba­czyłam dziurki w suficie poddasza. Od tamtej pory starałam się pilnować, żeby nikt z rodziny nie przynosił do domu żadnych elektronicznych gadżetów marki Stark, nawet jeśli byłyby to upominki promocyjne.
Nie mogłam nic poradzić na to, że jestem permanentnie śle­dzona... przynajmniej przez paparazzich. Choć nie dzisiaj. Po­goda była okropna. Z nieba leciały lodowe kryształki, które kłu­ły każdy kawałek odsłoniętej skóry, a temperatura musiała spaść do zera. Każdy zdrowy na umyśle człowiek siedział w ciepłym, suchym miejscu. Chociaż z drugiej strony, kto powiedział, że paparazzi są zdrowi na umyśle?
Nie sądziłam, żeby uczucie, że jestem szpiegowana, było przejawem  paranoi.  Moje  zdjęcia w  sytuacjach, jak robię najbardziej niewinne rzeczy, pojawiały się dosłownie wszędzie. Na litość boską, mogłam kupować papier toaletowy w sklepie na rogu, a następnego dnia w „Page Six" ukazywała się fotografia, na której blada i wkurzona, po zdjęciach - a więc wykończona - bez makijażu o jedenastej wieczorem kupowałam papier toa­letowy, który zapomniała kupić Lulu. A pod zdjęciem widniał podpis: „Co paliła Nikki Howard? Też chcielibyśmy tego spró­bować!", chociaż oczywiście niczego nie paliłam. Bo w ogóle nie palę.
Jakim cudem zrobili to zdjęcie? Nie zauważyłam błysku fle­sza. W sklepie nie było nikogo oprócz mnie i sprzedawcy. To jakiś koszmar. I tyle.
Bo oczywiście w mgnieniu oka to wyjątkowo niepochleb­ne zdjęcie, na którym rzeczywiście wyglądałam na naćpaną czy upaloną, było w każdym plotkarskim portalu internetowym, ra­zem z jeszcze mniej pochlebnym podpisem: „Co paliła Nikki Howard?"
A w następnej chwili wydzwaniała do mnie matka i pytała, czy powinnyśmy „porozmawiać" o moim okazyjnym kontakcie z narkotykami. Moja matka! Wystarczało mi już do szczęścia, że Gabriel Luna, najnowszy, brytyjsko-latynoski wschodzący gwiazdor, do którego wzdychały wszystkie małolaty, z którym wiecznie lądowałam na tych samych imprezach, bo on też jest sztandarową atrakcją Starka, i który ciągle widywał mnie w klu­bach z Lulu i Brandonem - gdzie pijałam wyłącznie wodę, dzię­kuję bardzo - wierzył w te dziennikarskie plotki. Wierzył i uwa­żał, że mam problem z uzależnieniem. On przynajmniej wiedział, że kilka miesięcy wcześniej leżałam w szpitalu, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Ale moja matka?
No właśnie. Ktoś mnie szpiegował. Równie dobrze mógł przeglądać mi się w tym momencie, jak stoję na rogu Houston i Broadway i wściekam się, że nie mam parasola, żeby osłonić się przed marznącym deszczem. Choć nawet gdybym go miała, brakowałoby mi ręki, żeby trzymać jednocześnie parasol, smycz Cosie, torbę i komórkę Nikki Howard, która nagle zaczęła dzwonić. I musiałam ją znaleźć w kieszeni, zamiast jak zwykle po­zwolić jej się przełączyć na pocztę głosową, bo się bałam, że dzwoni mama Nikki. A jeśli przegapię tę okazję, będę miała ko­lejne gigantyczne wyrzuty sumienia.
-  Halo? - zapytałam.
To nie była jednak mama Nikki, tylko agentka, Rebecca. Choć w zasadzie można ją było uznać za matkę. Pod warun­kiem że mama pali, nosi dwudziestocentymetrowe szpile i cały czas gada przez zestaw słuchawkowy, mówiąc rzeczy w rodzaju „Dziesięć tysięcy? Czy oni się naćpali?", albo w kółko was pyta, czy nie zapomniałyście o terminie elektrolitycznej depilacji stre­fy bikini. Aha, przy okazji. Nikki nie miała włosów tam, na dole. No, może pasek. Fuj. Ale dzięki temu woskowanie przez Katerinę zajmuje mniej czasu.
-  Dlaczego dzwonisz do mnie w niedzielę? - zapytałam.
-  Przecież wiesz, że pracuję siedem dni w tygodniu - od­parła Rebecca ochrypłym od dymu głosem.
-  Niedziele powinny być wolne - poinformowałam ją. - Na­wet Bóg miał wolne w niedzielę.
-  Gdyby nie miał - odparła Rebecca - może świat nie byłby taki pokręcony. Jak się bawiłaś na St. John?
-  Okej - odparłam. - Z wyjątkiem tego, że o mało nie zdar­łam sobie skóry z palców rąk i stóp, wisząc na skale. Aha, i jesz­cze tego, że Brandon Stark chciał zostać dzień dłużej, żeby za­brać mnie na narty wodne. Zdaje się, że komuś pieniądze i sława uderzyły do głowy.
Przeszłam przez Houston i mijałam właśnie Centrum Hand­lowe Starka, gdzie - o ironio - to wszystko się zaczęło.
-  Brandon Stark jest wart trzydzieści milionów. - Rebecca wydała odgłos, jakby się zaciągała. - Przynajmniej. A miliard, kiedy jego ojciec kopnie w kalendarz. Może więcej. Zerwanie z nim to wielki błąd.
-  Będę o tym pamiętać. - Odwołuję to, co powiedziałam, że Rebecca jest prawie jak mama. Żadna matka nie dawałaby tego rodzaju rad. Co przypomniało mi o pewnej istotnej sprawie.
 - Rebecco, odzywała się do ciebie może mama Ni... znaczy, moja mama?
-  Dlaczego ta kobieta miałaby się do mnie odzywać? - spy­tała. Słowa „ta kobieta" wypowiedziała tak, jakby nie lubiła mamy Nikki.
-  Po prostu - odparłam. - Wygląda na to, że zaginęła. Nikt nie miał z nią kontaktu od trzech miesięcy, i ludzie w... eee... Gasper zaczynają się martwić, że mogło jej się coś stać.
-  No cóż - powiedziała Rebecca. - Twoja matka nigdy nie była szczególnie lotną osobą. Może pojechała do Atlantic City grać w ruletkę i się zgubiła.
-  Aha... - odparłam. - Dobrze wiedzieć. - Z jakiegoś po­wodu nie wspomniałam o bracie Nikki. Nie wiem dlaczego. Po prostu nie wspomniałam.
To chyba nie miało znaczenia, bo Rebecca zapomniała już o temacie.
-  Ale wracając do rzeczy - ciągnęła. - Słuchaj. Siedzisz?
-  Nie. Spaceruję z Cosabellą. -Nie powiedziałam jej, że tak naprawdę idę odwiedzić moją rodzinę. To ostatnia rzecz, o jakiej wspomniałabym Rebecce. Bo ona nie wie o mojej prawdziwej rodzinie. Ani o prawdziwej mnie.
-  Właśnie zadzwonił do mnie sam Richard Stark! Otóż noworoczny pokaz bielizny Stark Angels transmitowany przez ogólnokrajową telewizję będzie kręcony na żywo w sylwestra w nowo wybudowanym Studiu Nagraniowym Starka w cen­trum. I chcą, żebyś ty była aniołkiem ubranym w diamentowy biustonosz za dziesięć milionów. Wygląda na to, że jest akurat w twoim rozmiarze. Giselle odpadła, bo zaczęła się wykłócać
0 kontrakt. Rewelacja, co? Nikki? Nik?!
Potknęłam się o kratkę w chodniku i o mało nie upuściłam komórki. Jakaś parka, która mijała mnie w pośpiechu - tak jak
1 ja chcąc jak najszybciej uciec z tego deszczu - ledwie na mnie zerknęła, choć moje zdjęcia były w każdej witrynie centrum handlowego obok nas, wysokie na trzy metry. Nikki Howard w trenczu, Nikki Howard w bikini, Nikki Howard w wieczorowej sukni, Nikki Howard w letniej sukience, Nikki Howard z nartami na nogach, Nikki Howard w bryczesach, Nikki Ho­ward w kimonie, Nikki Howard w komplecie bielizny Stark An­gels. Ciemne okulary i wełniana czapka doskonale się sprawdza­ły jako kamuflaż.
-  O nie - szepnęłam do telefonu. Serce zaczęło mi łomo­tać, jakby za chwilę miało wyskoczyć mi z piersi. Poczułam mdłości.
Bo bielizna Stark Angels to prawdziwa żenada. Stark Enter­prises chciało zapanować w szufladach Amerykanek i wyprzeć stamtąd bieliznę Victoria's Secret. Tyle że staniki i majtki Starka kosztowały jakieś dwadzieścia procent mniej, a drapały i uwie­rały z pięćdziesiąt procent bardziej. Aniołki Starka były żywcem skopiowane z aniołków Victoria's Secret. Tyle że ich skrzydła były o wiele mniejsze i wyglądały na taniochę. Jedyne, co było droższe, to diamentowy biustonosz - dziesięć milionów, w ze­stawieniu z marnym stanikiem Victoria's za śmieszny milion.
-  „O nie"? - Rebecca, w ciężkim szoku, powtórzyła moje słowa. - Co to znaczy „o nie"?
-  To znaczy — odparłam, starając się mówić spokojnie — że muszę codziennie chodzić do szkoły. — Odciągnęłam Cosabellę od porzuconego, rozklapciałego na chodniku precla, który bardzo chciała obejrzeć, a potem zapewne skonsumować, choć w domu zawsze karmiłam ją doskonale. - Nie pokażę się w Nowy Rok w ogólnokrajowej transmisji wystrojona tylko w skrzydła i biustonosz z półmiseczkami, nawet jeśli jest z diamentów!
-  Będziesz miała jeszcze majtki - powiedziała Rebecca, jakby zaskoczona, że o tym nie pomyślałam.
-  A, to już o wiele lepiej - rzuciłam sarkastycznie.
-  To wszystko wygląda bardzo gustownie — powiedziała Rebecca. — Nie będziesz pokazywać nic więcej niż to, co już pokazałaś w kostiumie kąpielowym na tej ostatniej sesji dla „Sports Illustrated".
-  Ale to jest bielizna - zawyłam. - A co gorsza, bielizna Starka!
-  Och, ładnie tak mówić o swoim pracodawcy? - wypaliła Rebecca.
Ciekawe, czy miałaby o nim takie dobre zdanie, gdyby wie­działa o podsłuchu w telefonie. I o szpiegowskim oprogramo­waniu w moim kompie. I o ukrytych mikrofonach na poddaszu -jeśli rzeczywiście tam były. A, i jeszcze o przeszczepie mózgu. Który owszem, uratował mi życie, ale co to za życie.
-  Tam były zdjęcia - dodałam. - A to jest telewizja.
-  Będziemy mieli siedmiosekundowe opóźnienie - odparła Rebecca. - Więc gdyby coś miało... no wiesz, wyskoczyć, to zdążysz poprawić, zanim... no...
-  Bardzo mnie uspokoiłaś.
-  Nikki, kotku - powiedziała Rebecca, głośno wypuszcza­jąc dym. - Ja cię nie pytałam o zgodę. Richard Stark zadzwonił do mnie z informacją, że wszystko już zaklepane. Zrobisz to, i tyle. I myślałam, że się ucieszysz. Jesteś głównym aniołkiem. Masz pojęcie, co to znaczy?
Tak, miałam pojęcie. Niestety.
-  Muszę kończyć - powiedziałam do Rebecki. Wiedziałam już, że bardzo się pomyliłam, myśląc, że wszystko będzie do­brze.
-  Czekaj - rzuciła Rebecca. - Nie chcesz wiedzieć, ile ci za to zapłacą? Bo nie uwierzysz, ile wynegocjowałam...
Ale już się rozłączyłam. To naprawdę nie miało znacze­nia. Ilekolwiek by tego było, i tak było za mało. Za mało jak na publiczne upokorzenie się na oczach wszystkich znajomych. A szczególnie Christophera.
Chociaż on przecież nie będzie wiedział, że to jego stara kumpela, Em Watts.
Tyle że co roku oglądaliśmy razem pokaz Stark Angels i wyśmiewaliśmy się bezlitośnie z całej imprezy, a szczególnie z tych durnych aniołków. Zastanawialiśmy się, ilu głodujących Afrykańczyków można by uratować za pieniądze, jakie poszły na diamentowy biustonosz.
A teraz miałam być durnym aniołkiem, który go nosi.
Cudownie. Po prostu cudownie.
Pomyślałam, że może oddam moje honorarium jakimś Afry­kańczykom.
Tyle że pewnie będzie potrzebne mnie samej. Na psychote­rapię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz