niedziela, 29 lipca 2012
30
Nataniel zarezerwował dla nas bilety lotnicze do Por-toryko przez Miami. Sarkofag oczywiście też miał lecieć. Rodzice kupili moją bajkę o wyjeździe z rodzicami Kate nad jezioro, ponieważ jeździłam tam z nimi wcześniej wielokrotnie, tak więc wszystko się układało. Mimo że zwykle Nataniel wolał działać na drugiej linii, tym razem zdecydował się polecieć z nami w charakterze wsparcia. Nie widziałam go wcześniej w akcji, ale byłam bardzo ciekawa. Nie walczył tradycyjnymi mieczami tak jak ja i Will. Wolał pistolety. Udało mu się zakwalifikować sarkofag zapakowany w skrzynię jako archeologiczny artefakt, dzięki czemu można było wysłać go samolotem dostawczym. Nie chcąc zostawiać Enshiego samego, Nataniel ukrył się przed personelem lotniska w Mroczni i zdołał wkraść na pokład samolotu niezauważony przez nikogo - niewidzialność okazała się przydatną sztuczką kosiarza. Miał zostać przy sarkofagu aż do przylotu na Karaiby. Na szczęście nie musieliśmy oddawać do kontroli naszych mieczy ani pistoletów Nataniela. Trudno byłoby wyjaśnić ich posiadanie.
Przybyliśmy do Miami w środę po dziesiątej wieczorem. Po postoju przesiedliśmy się na samolot do San Juan. Kiedy około czwartej nad ranem wreszcie znaleźliśmy się w niedużym motelu, byłam wykończona. Ja wybrałabym jeden z ekskluzywnych hoteli, lecz Will uznał, że dla naszego bezpieczeństwa lepszy będzie mały motel, z którego łatwo moglibyśmy się wydostać, gdyby Bastian nas namierzył. Motel znajdował się w wąskiej uliczce, kilka przecznic od lotniska. Był trochę podniszczony, a spomiędzy płyt chodnika przed wejściem wystawały kępy chwastów. Kiedy przyleciał samolot z sarkofagiem, Nataniel wynajął samochód dostawczy i zaparkował go - razem ze skrzynią - na tyłach motelu. Nie spuszczał go z oka aż do świtu, na wypadek gdyby ktoś nas zaatakował. Will pozwolił mi pospać do jedenastej, co było ogromnym luksusem po ciężkim tygodniu i trudach ostatniej nocy. Potem wzięłam prysznic w wyjątkowo małej łazience. Byłam ogromnie ciekawa, jak wygląda miasto. Susząc włosy, wystawiłam głowę za drzwi i zobaczyłam Willa, który nad swoją walizką zdejmował koszulę. Poczułam, jak na widok jego odsłoniętego torsu wzbiera we mnie ciepło, i prawie odwróciłam wzrok. Prawi e. Jego mięśnie brzucha zafalowały, kiedy wciągał i wygładzał na sobie świeży podkoszulek. - Czy Nataniel wciąż jest przy samochodzie? - zapytałam. Odwrócił się i podszedł do mnie wolnym krokiem. - Nie - odpowiedział. - Pojechał taksówką na przystań wynająć łódź. Pomyślałem, że zjemy lancz, kiedy wróci. Pasuje ci? Uśmiechnęłam się szeroko. -Jasne. Nataniel idzie z nami?
- Nie, zostanie przy samochodzie. Nie możemy zostawić sarkofagu bez opieki - podsumował, wyraźnie rozczarowany. - Przyniosłem mu coś do jedzenia, zanim wyjechał. Musimy porządnie się najeść przed wieczorem, tak na wszelki wypadek. - Chcesz powiedzieć, że już jadłeś? - Małe co nieco - rzucił nonszalancko, jakby każdy podjadał małe co nieco przed wyjściem do restauracji. -1 będziesz jeszcze jadł? -Jak najbardziej. Mówiłem ci, że nie chcę, żebyś widziała, ile w rzeczywistości muszę jeść. Wierz mi, nie zniosłabyś tego widoku. Przewróciłam oczami. - Och, dzięki, że oszczędzasz mi bolesnej prawdy o tym, ile faceci naprawdę jedzą, kiedy dziewczyny nie patrzą. Uśmiechnął się. - Powinnaś traktować mnie poważniej. - To ty powinieneś traktować siebie mniej poważnie - odcięłam się. Zaśmiał się i zapytał: - Łazienka wolna? -Jeszcze makijaż. - Pospiesz się. Ani mi się śniło. Całkowicie zrelaksowana prowadziłam powoli kredkę i nakładałam tusz na oko w różanym odcieniu. Dzień był słoneczny, a ja byłam w podejrzanie dobrym nastroju. Starałam się nie myśleć o tym, co będzie później, kiedy wypłyniemy, by gdzieś tam na skraju świata wyrzucić w morze Enshiego. - Mówisz poważnie? - Usłyszałam Willa krzyczącego w pokoju. Wsadziłam tam głowę. - Nie ma nic inne-
go? - Zamilkł na moment. - Dobra, trudno. - Odłożył mój telefon i energicznie przeczesał dłonią włosy. - Co jest? - zapytałam, kładąc balsam na usta. - Nataniel znalazł łódź rybacką - odpowiedział poirytowanym tonem. - Problem w tym, że będzie dostępna dopiero po piątej. Nikt inny nie chciał popłynąć tak daleko. A ty co jeszcze robisz? Czekam tu całe wieki. - Makijaż! - odparłam nachmurzona. Nałożyłam na usta kolejną, zupełnie niepotrzebną, warstwę balsamu, żeby wkurzyć Willa. - Nie martwisz się, że tak późno wypłyniemy? - Piąta to nie tak źle - orzekłam. - Słońce zachodzi o której? O siódmej? Zmarszczył brwi, spoglądając na mnie z niezadowoleniem. - Musimy pokonać prawie sto trzydzieści kilometrów, żeby dopłynąć do głębi Milwaukee. Wzruszyłam ramionami. - Tak? To ile nam to zajmie? Godzinę? - Ellie, nie jedziemy tam samochodem. Mamy do dyspozycji duży stary trawler dalekomorski. Będzie dobrze, jak rozpędzi się do piętnastu węzłów. - Nie mam pojęcia, co to znaczy! - To znaczy, że będziemy płynąć trzydzieści kilometrów na godzinę. Nawet nie próbowałam przeliczać, ponieważ zwykle gubię się, licząc palce u stóp. - To damy radę dopłynąć tam do szóstej? - Nie. Prawdopodobnie podróż zajmie nad ponad cztery i pół godziny. Czułam, że tracę oddech. - Będziemy płynąć tam po ciemku?
Powoli wypuścił powietrze. - Na to wygląda. - A nie możemy zaczekać do jutra? - zapytałam z nadzieją w głosie. Pokręcił głową. - Nasz samolot odlatuje o dziewiątej rano i nie możemy ryzykować kolejnego dnia tutaj. - Świetnie. -Wiem. Głośno wypuściłam powietrze. „Będzie dobrze" -powtarzałam w myślach. Demoniczne viry nie mogły dowiedzieć się tak szybko, że jesteśmy w Portoryko. Byliśmy bezpieczni. - Nie martw się tym. Wszystko będzie dobrze. Will posłał mi podejrzliwe spojrzenie. -A odkąd to jesteś Panną Optymistką? - Odkąd zgłodniałam, chodźmy więc. Will przywołał taksówkę, która zawiozła nas do starej części San Juan. Byłam oczarowana. Uliczki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, a każdy budynek był niepowtarzalny. Łukowe okna wychodziły na balkony z kutego żelaza pełne pachnących zwieszających się kwiatów. Wejście do każdego domu było inne, pięknie zdobione i osłonięte wymyślnym żelaznym okratowaniem. Uznałam, że chętnie tu powrócę, by obejrzeć wszystko jeszcze raz, kiedy nie będę musiała myśleć o tym, co się stanie po zachodzie słońca. Zaszliśmy do niedużej kafejki i usiedliśmy na kamiennym patio. Mimo że nie potrafiłam wymówić nazwy, zamówiłam kolorową sałatkę z mnóstwem niespodzianek zawiniętych w zieleninę. Will wziął coś w ro-
dzaju potrawki z kurczaka z ryżem i fasolą. Pachniała cudownie, dlatego podjadłam mu trochę pomimo jego głośnych protestów. Przez chwilę, o dziwo, znowu poczułam się normalnie. I dobrze mi z tym było. Podobało mi się udawanie, że jestem zwykłą dziewczyną na wakacjach w pięknym mieście w towarzystwie normalnego - choć boskiego - faceta. Skończyliśmy jeść, ale nie od razu wróciliśmy do motelu. Will chciał, żebym się dobrze bawiła. Wyrażał nadmierną troskę w tym względzie, co mnie trochę niepokoiło. A jeśli ma podejrzenia, że to mój ostatni dzień? Spacerowaliśmy starówką San Juan wśród tłumów, które otaczały ulicznych muzyków i artystów, podziwiając niesamowite widoki. Potem poszliśmy zatłoczoną plażą i zwiedziliśmy fort San Cristóbal. Po powrocie do motelu zastaliśmy Nataniela siedzącego na krześle na zewnątrz. Wstał, kiedy wysiedliśmy z taksówki. - Mieliście miły dzień? - zapytał z uśmiechem na ustach. - Tak - odpowiedziałam niepewnie. - Było fajnie. -Starałam się zachować w pamięci tę przyjemną chwilę, ponieważ wiedziałam, że taki nastrój nie będzie trwał wiecznie. Wsiedliśmy do samochodu, w którym znajdowały się sarkofag i brezentowa torba z arsenałem Nataniela. Pojechaliśmy do portu po drugiej stronie miasteczka. Usadowiona między Willem i Natanielem patrzyłam przed siebie w milczeniu, starając się nie myśleć o tym najgorszym, co mogłoby wydarzyć się tej nocy. Mijaliśmy kolejne statki wycieczkowe i promy, aż dotarliśmy do doków. Łodzie rybackie były o wiele mniejsze niż
statki wycieczkowe, a mimo to wciąż wydawały mi się ogromne. Poczułam wyraźny zapach wody morskiej, ryb, metalu i nylonowych sieci. Wszędzie wisiały liny i druty, a między nimi uwijali się zwinnie rybacy zajęci swoją pracą. Zatrzymaliśmy się przy ogromnym dalekomorskim trawlerze o imieniu Elsa - spłowiałe litery widniały na dziobie łodzi. Krępy, łysiejący mężczyzna zbliżył się do nas ciężkim krokiem. Szedł wzdłuż doku załadunkowego. - Hola - przywitał się i kiwnął głową, zatrzymując spojrzenie na mojej osobie. - Hola, José - odpowiedział Nataniel. - Przepraszamy za spóźnienie. - Wszystko w porządku - ryknął José. - Zapłaciłeś mi już, więc nie obchodzi mnie, co zrobicie. - Zaśmiał się, potrząsając wydatnym brzuchem, i otarł wierzchem dłoni brudne, spocone czoło. Nataniel zmusił się do uśmiechu. Widać było, że nie pała sympatią do nowego znajomego. - Teraz już przejmiemy od ciebie twoją Elsę. José zagrzmiał jeszcze głośniejszym śmiechem. - Nie dałbyś rady z moją łajbą, mając do dyspozycji jeszcze jednego faceta i nastolatkę. Nie wrócilibyście w jednym kawałku. Moja załoga nie opuści pokładu i nieważne, ile mi zapłaciłeś. Oblicze Nataniela wykrzywił grymas frustracji. - To nie jest konieczne. Poradzimy sobie. - Nie ma mowy - rzucił José już poważniejszym tonem. - Natanielu - wtrącił ostrożnie Will - nie mamy wyjścia. Nataniel zamknął oczy wyraźnie poirytowany.
- Dobra, ale pamiętaj, za co ci płacę. Między innymi za to, że nie będziesz zadawał pytań. José skwitował jego słowa salwą śmiechu. - Wiem, wiem. Płyniemy tam, dokąd zechcesz. Żadnych pytań. - Dziękuję. Załadujmy skrzynię, żebyśmy mogli wypłynąć jak najszybciej. José wzruszył ramionami. - To jest trawler, a nie rakieta. Musielibyśmy liczyć na cud, żeby dopłynąć do głębi przed nocą. Niczego nie obiecuję. - Nie będziemy grymasić - wtrącił Will. Obaj z Natanielem wrócili do samochodu i wyjęli z niego duże worki marynarskie z bronią. - Możecie je złożyć w kajucie, jeśli chcecie! - zawołał José. Zanieśli worki i wrócili po sarkofag. Załoga Elsy przyglądała im się podejrzliwie, kiedy taszczyli ogromną skrzynię. Modliłam się, żeby nie okazali się zbytnio ciekawscy. José także wykazywał pewne zainteresowanie ładunkiem. - Co tam macie? I dlaczego chcecie popłynąć z tym aż na głębię? Zamierzacie to tam wywalić? Nataniel rzucił mu ponure spojrzenie. - Żadnych pytań, pamiętasz? Kapitan skinął głową rozczarowany. - Nie może być zbyt ciężkie, skoro poradziliście sobie we dwóch. A jeśli nie jest ciężkie, nie jest też ważne. Miałam ochotę się roześmiać. - To damy pod pokład - powiedział Will, kiedy nas mijali.
José pokazał, którędy mają iść. Zeszłam za Willem i Natanielem pod pokład, do dużej dusznej ładowni przesiąkniętej zapachem ryb. Woda uderzała o stalowe burty łodzi, tworząc echo, które rozchodziło się po ogromnym pomieszczeniu. Postawili skrzynię na podłodze i podsunęli ją pod ścianę. Była zamknięta na ciężką kłódkę. - Myślicie, że tak będzie dobrze? - zapytałam. - Tak - odpowiedział Will. - Tutaj jest o wiele bardziej bezpieczny niż na pokładzie. -1 tak nie będzie miało to znaczenia, jeśli zostaniemy zaatakowani. Opuścił głowę i wyszczerzył zęby w głupawym uśmiechu. - Ale nie zostaniemy zaatakowani. Z góry dobiegł głos José: -Amigos, zaraz odpływamy. Wróciliśmy na główny pokład, starając się nie przeszkadzać załodze. Marynarze wciągnęli trap i ruszyliśmy. Wysłużony trawler opuścił port, dudniąc głośno. Wychyliłam głowę za reling wpatrzona w ciemne fale. Potem obeszłam łódź, by się dokładnie rozejrzeć. Zatrzymałam się, kiedy pojawił się José. Podszedł do mnie cały cuchnący rybą i papierosowym dymem. Mimowolnie skrzywiłam się owiana jego smrodem. - To co planujecie zrobić, dzieciaki, jak już dopłyniemy do głębi? Chyba nie chcecie sobie popływać? Szukacie egzotycznych przygód? Gdzie wasi rodzice? Pokręciłam głową, czując, że moje serce przyspiesza. - Zdaje się, że miałeś nie zadawać żadnych pytań. Wzruszył ramionami.
- Nie mam nic złego na myśli. Nie chciałabyś znaleźć się w tej wodzie, dziewczynko. Pływają w niej rekiny większe niż nasza Elsa. Zupełnie jak koszmary z horroru. - Nie planuję kąpieli - zapewniłam go. Moim koszmarem wcale nie były rekiny. - Zamierzacie wędkować? - dopytywał się dalej. -W takim razie dlaczego nie popłynęliście którymś z tych śliczniutkich kutrów rybackich? Dlaczego płacicie staremu głupcowi takiemu jak ja za kilka godzin spędzonych na jego starym trawlerze? - Dokładnie to nie wiem dlaczego - odpowiedziałam i odwróciłam się na pięcie, kierując się ku dziobowi. Miałam nadzieję, że nie pójdzie za mną. - Mam nadzieję, że nie robicie niczego nielegalnego! - zawołał za mną. - Ani nie macie trupów w tej skrzyni. No i nie jesteście z CIA! Obeszłam kajutę, by zgubić kapitana, i natknęłam się na Willa. Przez resztę podróży trzymałam się blisko niego. Podwoił swoją czujność, jakby wyczuwał, że członkowie załogi są powodem mojego niepokoju. Gdyby któryś spróbował spoufalić się ze mną zbytnio, prawdopodobnie poradziłabym sobie, gdyż przywykłam do walki z większymi potworami niż banda cuchnących facetów, a jednak zostawiłabym to raczej Willowi. On sprawiał wrażenie całkiem szczęśliwego, mogąc odgrywać rolę mojego ochroniarza. Po upływie godziny zaczęłam się nudzić. Oparłam się o reling obok Willa, pozwalając, by wiatr tarmosił moje włosy. Znowu zaczęły się naturalnie kręcić, a ja zapomniałam zabrać przepaski, by je przytrzymać. Próbowałam wcisnąć je za uszy, lecz loki nie dały się okiełznać.
Spojrzałam na wodę i otworzyłam szerzej oczy na widok delfinów; co najmniej sześć zanurzało się i wypływało tuż pod powierzchnię, błyskając szarymi grzbietami. Aż zapiszczałam z radości. - Delfiny! - zawołałam, pokazując zwierzęta Willowi. Zerknął obojętnie przez ramię i nic nie powiedział. - Płyną za nami. To chyba dobry znak czy coś w tym rodzaju, prawda? Usłyszałam za sobą paskudne prychnięcie. Obejrzałam się i zobaczyłam nadchodzącego Jose. - Nie podniecaj się za bardzo - mruknął, spoglądając na delfiny. - Mają nadzieję, że nałapiemy krewetek, które potem będą mogły nam ukraść. Żarłoczne sukinsyny! Carrońeros! - Uderzył dłonią w burtę, a ja ucieszyłam się, widząc, że jego hałas nie wystraszył delfinów. Kiedy kapitan oddalił się, Will nachylił się do mnie i powiedział: - Nie przejmuj się nim. - Paskudny typ. Smród kapitana pozostawił w moich ustach okropny smak. Nie mogłam się doczekać, kiedy pozbędziemy się Enshiego, a potem wyniesiemy w cholerę z San Juan. I wrócimy do domu. - Kiedyś mnie uważałaś za paskudnego - powiedział Will i się uśmiechnął. Wytrzymałam jego spojrzenie. - Uważałam? - Teraz przynajmniej tolerujesz moją obecność. - Hej, nie rób sobie zbyt dużych nadziei. Zza rogu kajuty wyłonił się Nataniel z gradową miną. - Ci ludzie są naprawdę okropni. - Dlaczego? - zapytałam.
Pokręcił głową. - Lubią g a d a ć. I niech to ci wystarczy. Domyślałam się, co ma na myśli. Nagle poczułam wilgotny chłód i pożałowałam, że nie wzięłam bluzy z kapturem. Czy czegokolwiek. - Zejdziemy pod pokład? - zapytał Nataniel, widząc, jak drżę. Oboje z Willem przyjęliśmy jego propozycję i zeszliśmy do kuchni. Cała była matowobiała z akcentami stalowych dodatków: rdzy i czegoś czarnego, co wyrosło na ścianach. Skrzywiłam się, kiedy poczułam zapach pleśni. Dołączyłam do Willa, który usiadł przy chwiejnym stole. Nataniel wyjął z kieszeni dżinsów talię przybrudzonych kart i położył ją na blacie, zajmując miejsce na krześle. - Skąd je masz? - zapytałam zadowolona, że będziemy mogli czymś się zająć. -Od pierwszego oficera - wyjaśnił i zaczął tasować karty. - W co zagramy? - W pokera - zaproponowałam. - Nie mamy żetonów. - Posłużymy się wymyślonymi żetonami. Nataniel się roześmiał. - Dobra. Will, wchodzisz? Will odpowiedział skinieniem głowy. - Rozdaj i dla mnie. Zagraliśmy kilka rozdań, a Nataniel wciąż próbował stawiać więcej wymyślonych pieniędzy, niż miał, co było irytujące. Will okazał się niezłym zawodnikiem, potrafił zachować niepokojąco kamienną twarz, ale i tak zniszczyłam ich obu. Po jakimś czasie znudziły mi się karty i wyszłam na zewnątrz, a Will poszedł za mną.
Kilku członków załogi siedziało na pokładzie przy małym stole, a dwóch z nich paliło grube cygara. Posiałam im miły uśmiech, udając się na rufę. Ujrzawszy słońce zsuwające się za horyzont, spróbowałam pospieszyć trawler siłą woli, lecz nadaremno. Za łodzią ciągnął się ogromny ślad, w którym wirujące smugi spie-nionej wody tańczyły na ciemnej powierzchni oceanu. Połyskliwie szafirowe wody wybrzeża przeszły teraz w granatowoczarny bezmiar. Zachodzące słońce kładło ognistozłote smugi na chmurach sunących po niebie. W którymś momencie zorientowałam się, że wypatruję na horyzoncie skrzydlatych potworów. W strasznej wizji ujrzałam spadających na nas kosiarzy, niczym armia skrzydlatych małp Złej Czarownicy z Zachodu, którzy rozrywają nas na strzępy i zabierają sarkofag. Will stanął za mną i położył dłonie na relingu po moich obu stronach, opierając podbródek o mój bark. -Wszystko będzie dobrze - zapewnił. - To najgorsza część nocy, ale przejdziemy przez to. - Kiedy jego policzek musnął mój, coś we mnie drgnęło. Znieruchomiałam jak posąg. Bałam się poruszyć. - Rozluźnij się - powiedział i pocałował mnie w kark. Dotyk jego ciepłych warg rozszedł się dreszczem po całym moim ciele i już niemal nie słuchałam, co mówi. - Nic się nie stanie. Już prawie jesteśmy na miejscu. Wyrzucimy tę cholerną skrzynię za burtę i rozpadnie się, zanim dotrze na dno oceanu. Uśmiechnęłam się, próbując się rozluźnić. Odwróciłam się do Willa, który wciąż trzymał mnie w objęciu, lecz poczułam, że jego ciało stężało. Przycisnęłam tułów do relingu. - Zawsze przedstawiasz same pozytywy, tak? -Uśmiechnęłam się przewrotnie.
Wiatr rozwiał mu włosy. - Wolę szczęśliwą Ellie od smutnej Ellie. - To nie wystarczy, żeby mnie uszczęśliwić. Posłał mi psotny uśmiech i pochylił głowę, lecz jego usta zatrzymały się nad moimi. - To czego jeszcze trzeba? Wpatrzona w niego poczułam, że nie jest mi łatwo oddychać i mówić jednocześnie. - Nie brak ci wyobraźni. Na pewno coś wymyślisz. - Pozwolisz? - wyszeptał. Kiwnęłam tylko głową, jak ostatni matołek, niezdolna wydobyć z siebie „tak". Jego usta musnęły moje, zapalając tysiące malutkich fajerwerków na całym moim ciele. Położył dłonie na moich biodrach i przyciągnął mnie do siebie. Usłyszałam przeraźliwy krzyk; w tym samym momencie Will odwrócił się błyskawicznie. Kolejny przeraźliwy krzyk przeszył moją czaszkę. Will wyrzucił w górę rękę, by mnie osłonić, a ja wsunęłam się za niego. Zobaczyłam lecące ciało, które opadło na pokład tuż przed nami. Kiedy zatrzymało się, rozpoznałam w nim jednego z członków załogi. Z rany na jego piersi obficie płynęła krew. Krztusząc się, wyciągnął ku mnie rękę, a jego przekrwione oczy były zmącone obłędem. Patrzyłam, jak umiera, sparaliżowany strachem. Usłyszałam kolejny przeraźliwy krzyk. Zostaliśmy zaatakowani.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz